piątek, 30 marca 2018

Cmentarz Upadłych I "Lalka Annie"

-Więc to ten hotel?-spytałem, kiedy Jacob kazał mi zatrzymać samochód przed niezbyt zachęcająco wyglądającym budynkiem. Nie obchodziło mnie to zbytnio, ale wypadało coś powiedzieć.
-Tak. Może nie ma pięciu gwiazdek, ale o to tu chodzi. Gdybym umawiał się z laseczkami w tak wyszukanych miejscach, od razu by się wydało. A Mary najpierw by mnie zabiła, potem puściła z torbami. A wyobrażasz sobie, co by zrobiły gazety? Moje życie byłoby zrujnowane!-powiedział Jacob, szykując się do wyjścia. Otworzyłem bagażnik, aby mój "kolega" z pracy mógł wziąć swoje rzeczy. Mężczyzna wyszedł, wyjął swoją walizkę i stanął obok moich drzwi.
-A ty na pewno nie chcesz zostać i się nieco z nami zabawić? Dziewczynki z chęcią się tobą zaopiekuję, pobawią w dom albo w lekarza-mówiąc to, Jacob uśmiechnął się obleśnie i puścił oczko do mnie. Ponieważ go kryłem, uważał mnie za swojego przyjaciela. Wystarczyło tylko tyle, by zrównać sobie jego przychylność. Nie powiem, żeby mi to nie pasowało. Przynajmniej nie muszę się martwić o swoje własne alibi. Rose i Alice są pewne, że jestem na delegacji. Gdyby moja żona chciała się upewnić, na pewno zadzwoniłaby do Jacob, bo wie, że zawsze razem pracujemy i wspólnie wyjeżdżamy. Zadbałem o to, aby tak sądziła. Mężczyzna zaś potwierdzi, że z nim jestem. W zamian za to ja mam w ten sposób kryć go przed jego żoną. Zbędnymi pytaniami ze strony Jacoba też nie muszę się przejmować, bo wkręciłem mu, że mam stałą kochankę i jeżdżę do niej, zamiast na dz*wki. Taki układ był idealny, przynajmniej dla mnie. Innych może męczyłoby to, że muszą kryć kogoś takiego jak Jacob, ale mi to nie przeszkadzało. Nie obchodziło mnie zbytnio nic poza moją rodziną. Dla nich zrobiłbym wszystko, ale nie potrafiłem zrezygnować z tej jednej rzeczy. Mimo że kochałem ich całym sercem i nigdy nie pozwoliłbym zrobić im niczego złego. Musiałem co jakiś czas się wyrwać i odreagować. Dlatego właśnie biorę udział w tej głupiej szopce. Aby mieć alibi i ochronić moich bliskich przed moją drugą naturą. I tym, co mogliby przeżyć, gdyby oni lub ktokolwiek inny się o niej dowiedział.
-Dzięki, ale moja rozgrzana dziewczynka czeka już na mnie w wannie-odparłem.
-Ulala-powiedział Jacob. Pożegnałem się z nim i odjechałem. Musiałem zawrócić stąd teraz na autostradę. Jechałem nią resztę dnia, aż do momentu, kiedy zrobiłem nocny postój w jakimś motelu. Z samego rana wyruszyłem w dalszą drogę. Po dwóch godzinach jazdy zjechałem z autostrady. Bocznymi uliczkami dojechałem do lasu. Mojego lasu. Nawet nie musiałem patrzeć na drogę, aby dojechać na miejsce. Rozpadający się domek w samym środku dzikiej głuszy. Kto i po co miałby chcieć tu zaglądać? Nikt. I oto właśnie chodziło. Samochód zaparkowałem przed domkiem. Następnie wszedłem do środka i rozejrzałem się po dobrze znanym pomieszczeniu. Po prawej, pod oknem, stało krzesło, a obok niego stolik. Rozłożone na nim były różnego rodzaju noże. Obok stała oparta o ścianę siekiera, a wraz z nią łopata. Pe lewej na ścianie wisiały wszelkiego rodzaju klucze, śrubokręty, piły, wkrętarki, wiertarki i inne takie. Spojrzałam na stojące pod ścianą szafki. Oczami wyobraźni widziałem mieszczące się w nich naboje, pistolet, liny, druty, kajdanki, gwoździe oraz całą masę innych "zabawek". W szafkach nad nimi znajdowały się rzeczy potrzebne do mieszkania przez jakiś czas w takim miejscu, czyli kilka talerzy, sztućców i kubków. Na przeciw ległej ścianie, obok drzwi, wisiała sobie jak gdyby nigdy nic moja ulubiona strzelba. Odwróciłem się w jej stronę.
-Dawno cię nie używałem. Mam nadzieję, że nie czujesz się z tego powodu zawiedziona. Wynagrodzę ci to już wkrótce. Obiecuję-powiedziałem, głaszcząc powoli jej lufę. Wyszedłem z domku i poszedłem za niego. Skierowałem swoje kroki prosto w stronę lasu. Po przejściu kilku metrów moim oczom ukazał się dobrze znany, czarny płot. Wyjąłem klucz i bez problemu otworzyłem bramę. Wszedłem, po czym zamknął za sobą.
-Przyszedłem was odwiedzić-powiedziałem cicho, patrząc ze spokojem, ale i zadowoleniem na stosy usypanych kamieni. Wyglądały jak kopce kreta. Tworzył je nie tylko po to, aby wiedzieć, w których miejscach już nie kopać, ale też aby po prostu pamiętać o ilości zużytych zabawek, które musiałem już tutaj wyrzucić. Stałem tak przez chwilę, po czym otworzyłem bramę. Wychodząc, spojrzałem na własnoręcznie przyczepioną do niej tabliczkę. Napis na niej głosił: Cmentarz Upadłych.
-Niewątpliwie upadliście bardzo nisko z piedestału życia-powiedziałem na głos sam do siebie, po czym wrócił do samochodu. Dobrze, że zabrałem ze sobą jedzenie. Wyjąłem swój bagaż, po czym wszedłem do domku. Na szybko przyrządziłem sobie jajecznicę z boczkiem, którą zagryzłem chlebem. Napiłem się wody, po czym schowałem wszystko do górnych szafek. Następnie wróciłem do samochodu. Przyszedł czas na znalezienie nowej zabawki.
~*~
Trzy godziny jechałem do najbliższej stacji. Innych denerwowałoby takie oddalenie od cywilizacji, ale mi to właśnie było potrzebne. Postanowiłem się na niej zatrzymać i zatankować. Następnie poszedłem zapłacić. Stacja była naprawdę mała i raczej niewiele samochodów się tutaj zatrzymywało. Przede mną w kolejce stała tylko jakaś mała dziewczynka z lalką. Na oko była w wieku Alice.
-Niestety, ale brakuje ci pieniędzy na tego batonika-powiedział do niej sprzedawca.
-Dobrze, w takim razie go nie chcę. I przepraszam za kłopot. Wezmę tylko rzeczy, które kazała kupić mama-odparła dziewczynka.
-Ile brakuje?-spytałem. Kasjer spojrzał na mnie ze zdziwieniem.- Ile brakuje tej dziewczynce na batonika?-dodałem, aby zrozumiał, o co mi chodzi. Podał kwotę, a ja bez zastanowienia wyjąłem z portfela kilka monet i dopłaciłem.
-Bardzo panu dziękuję!-powiedziało dziecko, po czym zabrało swoje zakupy i wyszło ze sklepu. Zapłaciłem szybko swój rachunek i także wyszedłem. Dziewczynka na szczęście nie odeszła jeszcze daleko.
-Hej, zaczekaj!-zawołałem, biegnąc w jej stronę. Dziecko zatrzymało się i odwróciło.
-Co się stało?-spytała dziewczynka.
-Na pewno masz daleko do domu. Podwiozę cię, dobrze?-odparłem.
-Mama mówiła, że mam nie wsiadać z obcymi do samochodu-powiedziało dziecko.
-Ale przecież ja nie jestem obcy. W końcu kupiłem ci batonika, prawda?
-W sumie to ma pan rację. I naprawdę mam daleko do domu-odparła dziewczynka.
-Widzisz? Pewnie nie chce ci się iść taki kawał drogi. Podwiozę cię, tylko powiesz mi, gdzie mam dokładnie jechać, dobrze?-spytałem. Dziewczynka chwilę się namyślała.
-Zgoda-odparła w końcu. Wziąłem ją za rękę i poprowadziłem w stronę samochodu. Wsiadła bez zbędnych protestów. Wyjechałem ze stacji i od razu skierowałem się w stronę lasu.
-To nie tutaj-powiedziała natychmiast dziewczynka.
-Nie? To pozwól tylko, że znajdę odpowiednie miejsce, żeby zawrócić-odparłem.
-Dobrze-powiedziała dziewczynka. Przejechaliśmy jakieś dwa kilometry, po czym zatrzymałem samochód na uboczu. Schyliłem się i wyjąłem ze schowka kawałek szmatki i małą buteleczkę. Wylałem nieco jej zawartości na materiał.
-Co pan robi?-spytała dziewczynka. Nie odpowiedziałem nic. Kiedy wszystko już było gotowe, przyłożyłem jej szmatkę do ust. Dziecko było zdziwione i nie wiedziało zapewne, co się dzieje, dlatego niemal nie protestowało. Po chwili jej ciało zupełnie zwiotczało, a ja mogłem ruszyć spokojnie w dalszą drogę.
~*~
Od razu po przyjeździe wyjąłem dziewczynkę i zaniosłem do domku. Przywiązałem ją do krzesła, po czym zasłoniłem czarnym materiałem jedyne okno. Dzięki temu wewnątrz domku zapanował jeszcze większy mrok. Wyszedłem do samochodu, coś przekąsić. Otworzyłem drzwi. Mój wzrok od razu spoczął na lalce leżącej na siedzeniu. Postanowiłem zabrać ją później ze sobą i położyć gdzieś obok dziewczynki. Na pewno będzie jej raźniej. Potem wziąłem się za przeszukiwanie jej rzeczy. W zakupach dziewczynki znalazłem jednak tylko kupionego wcześniej batonika. Zjadłem go i popiłem wodą, po czym wróciłem do domku. Od razu zorientowałem się, że dziecko się już wybudziło. Patrzyło na mnie przerażone.
-Jak masz na imię?-spytałem, po czym położyłem lalkę na stoliku, odwróciłem się i wziąłem wiertarkę i metalową płytkę. Następnie odwróciłem się w stronę dziewczynki, która cała drżała ze strachu.
-Nie rozumiesz, co do ciebie mówię?-spytałem, przeciągając każde słowo. Jednocześnie zacząłem się powoli zbliżać do dziecka. Dziewczynka zaczęła się jeszcze mocniej trząść.
-No odpowiedz na moje pytanie!-krzyknąłem, szarpiąc ją za włosy. Dziecko krzyknęło i rozpłakało się.
-To jak masz na imię?-spytałem ponownie ze spokojem, puszczając ją.
-J-jestem A-annie...-wyjąkała dziewczynka.
-Dobrze. A teraz posłużysz mi jako moja nowa zabawka-powiedziałem, kładąc płytkę na jej nodze i włączając wiertarkę. Już po chwili trysnęła krew, a powietrze wypełniły krzyki i płacz Emily, które były najcudowniejsza muzyką dla moich uszu. To był jednak dopiero początek wszystkich atrakcji, które dla niej uszykowałem. Musiałem jednak dostosować to dla jej wieku i możliwości, aby nie zeszła mi zbyt szybko. Po przymocowaniu metalowej płytki do nogi dziewczynki, odsunąłem się kawałek, by podziwiać swe dzieło. Miałem przed oczami iście wspaniały obraz. Annie siedziała przywiązana do krzesła, z zakrwawioną dolną częścią tułowia i cała dygotała z bólu i przerażenia. Przestała już nawet płakać czy krzyczeć. Patrzyła na mnie jedynie tak, jak patrzy sarna na myśliwego.
~*~
Bez problemów przeniosłem ciało Annie, niosąc jednocześnie w drugiej ręce łopatę. Po dotarciu na mój Cmentarz Upadłych, zrzuciłem ciało obok bramy i poszedłem szukać wolnego miejsca. Kiedy je znalazłem, zacząłem kopać. Wykopałem grób głęboki na jakiś metr. Zajęło mi to sporo czasu, ale w końcu się udało. Wróciłem po ciało dziewczynki. Wrzuciłem je do grobu i zakopałem. Następnie ułożyłem mały kopiec z kamieni, które wziąłem z innych stosów. Nie chciało mi się dziś szukać nowych. Prawdę mówiąc tak dawno się nie zabawiłem, że nawet o tym nie pomyślałem. Cały czas byłem tylko podjarany wizją kolejnej zabawy. No dobra, nie zabawy, tylko morderstwa. Wiem, jestem psychopatą i czuję się z tym źle, ale tylko w obecności mojej rodziny. Nie przeszkadzałoby mi to w ogóle, gdyby nie mogło im zaszkodzić. Mógłbym pójść się leczyć, ale nie mam gwarancji, że uda mi się z tego wyleczyć. A mógłbym tylko przynieść wstyd, upokorzenie i cierpienie mojej rodzinie, ujawniając swą drugą naturę. Dlatego wolę siedzieć cicho i od czasu do czasu jechać na "delegację". Wróciłem z mojego cmentarza prosto do domku. Miałem w nim jeszcze jedno pomieszczenie, małą sypialnię. Idąc spać, żałowałem tylko, że tym razem mój pobyt tutaj będzie tak krótki.
~*~
Z samego rana poszedłem ponownie na mój cmentarz. Po dotarciu na miejsce od razu spostrzegłem, że coś jest nie tak. Podszedłem do świeżo jeszcze wyglądającego grobu dziewczynki. To, co ujrzałem przy kopcu z kamieni było przerażające. Leżała przy nim lalka. Rozpoznałem w niej zabawkę tamtej dziewczynki, choć nie należało to do łatwych zadań. Laleczka była cała pokryta krwią, która sprawiała wrażenie, jakby wypływała z jej oczu. Wokół niej zdążyła już utworzyć się mała kałuża krwi. Podszedłem do stosu kamieni na miękkich nogach. Bałem się jak nigdy. Zastanawiałem się, co też ta lalka mogła tam robić. Czyżbym sam nie zauważył, że zabrałem ją wraz z ciałem dziewczynki i tu zostawiłem? Uznałem to za najbardziej prawdopodobną opcję. Nie chciałem nawet myśleć, że ktoś inny mógł tu być i co gorsza mnie widzieć. Żadnej innej możliwości nawet nie dopuszczałem do myśli. Nie wiedzieć czemu, zdecydowałem się podnieść zabawkę i wziąć ze sobą. Natychmiast zawróciłem do domku. Położyłem lalkę na stoliku i zacząłem sobie przygotowywać coś do jedzenia. Przerwałem jednak tę czynność, gdyż nie mogłem znieść wzroku lalki. Tak, cały czas miałem wrażenie, że jej krwawe oczka bezwstydnie się we mnie wgapiają. Złapałem ją więc i bez namysłu rzuciłem w kąt jednej z szafek. Następnie dokończyłem robienie moich kanapek. Zjadłem je i poszedłem się przejść po lesie. Spacer przebiegł jak zwykle, to znaczy spokojnie i przyjemnie. Na koniec, choć z lekką obawą, poszedłem na Cmentarz Upadłych. Bałem się, czy nikt nie czeka tam na mnie kolejne niemiła niespodzianka albo, co gorsza, oddział antyterrorystów. Nie znalazłem jednak już nic niepokojącego. Pospacerowałem chwilę między kopcami z kamieni, starając sobie przypomnieć wygląd i imię przynajmniej niektórych z moich byłych zabawek. W końcu jednak zmuszony byłem wrócić do domku. Spakowałem się, zabierając wszystkie rzeczy oprócz moich "przyrządów do zabaw". Następnie wsiadłem do samochodu i odjechałem. Adrenalina po popełnieniu morderstwa utrzymywała się we mnie aż do teraz, więc nie musiałem sobie nawet robić nocnego postoju. Co za tym idzie, przybyłem na miejsce nieco wcześniej. Nie miałem nic lepszego do roboty, więc postanowiłem zaczekać na Jacoba przy samochodzie. Pojawił się po jakichś trzech godzinach. W jednej ręce trzymał swoją walizkę, drugą obejmował w pasie jakąś dziewczynę, która na dobrą sprawę mogłaby być jego córką.
-O, już jesteś? Mogłeś zadzwonić, to bym przyszedł wcześniej. Albo dołączyłby się do naszej zabawy-powiedział Jacob z głupawym uśmiechem na twarzy. Domyśliłem się, że ostro balował przez te dwie noce i półtora dnia. Pewnie jeszcze z samego rana walnął sobie trzy drinki.
-Dopiero przed chwilą przyjechałem-skłamałem bez mrugnięcia okiem. Doskonale wiedziałem, że nic nie jest w stanie wyswobodzić go przed ustalonym czasem z objęć kochanek, chyba że telefon od żony. Poza tym ja już się zabawiłem i wystarczy mi na jakiś czas.
-W takim razie pragnę przedstawić ci Violet, miłośc mojego życia-odparł Jacob i razem z dziewczyną zaczęli chichotać.
-Bardzo mi miło, ale powinniśmy już się zbierać, jeśli chcemy dotrzeć na czas. A ty musisz jeszcze wytrzeźwieć-odparłem, by jak najszybciej zakończyć tę szopkę.
-Co racja, to racja. Żegnaj, moja luba, nie dla nas szczęście płynące z możliwości szczerego kochania i bycia kochanym- powiedział Jacob, po czym przyssał się do ust dziewczyny. Na trzeźwo był nie do zniesienia, ale po pijaku to już w ogóle. Kiedy w końcu zakochana para oderwała od siebie swoje otwory gębowe, pomogłem Jacobowi się zapakować do samochodu i odjechaliśmy. Przez całą drogę bez żadnych zastrzeżeń wysłuchiwałem jego opowieści, jak to świetnie się bawił przez te dwa dni. Ja skupiłem swoją uwagę na odciąganiu go od opowiadania mi wszystkiego ze szczegółami. Sory, ale nie. To nie mój klimat. Po dwóch godzinach jazdy zrobiliśmy krótki postój na stacji benzynowej. Zatankowałem swój samochód i kupiłem jakąś sałatkę w hermetycznym opakowaniu. Jacob poszedł najpierw do toalety. W tym czasie ja wróciłem do samochodu i zacząłem jeść. Po jakichś dziesięciu minutach ujrzałem Jacoba, idącego w stronę mojego samochodu z hot-dogiem.
-Jak mi cokolwiek zapaćkasz sosem, zabiję-powiedziałem.
-Dobra, dobra, wiem przecież jak lubisz swój samochód. Ale nie musisz mi grozić-zaśmiał się, wsiadając. Tyle tylko, że ja mu nie groziłem. To nie byłoby trudne, stworzyć idealny plan, dzięki któremu nikomu nawet przez myśl nie przeszłoby, że to moja sprawka. W końcu miałem już w tym doświadczenie. Nic jednak dalej nie powiedziałem i wyjechałem ze stacji. W moim towarzyszu obudziła się mniej egoistyczna część, więc zaczął zadawać mi pytania dotyczące tego, jak mi minął ten czas. Nazmyślałem coś o wspaniałych chwilach z kochanką.
-A właściwie to jak ona ma na imię?-zapytał Jacob, odwracając swojego hot-doga, żeby zlizać sos z drugiej strony, który omal nie skapnął na tapicerkę. Z wrażenia zacisnąłem mocniej dłonie na kierownicy.
-Kate-odparłem.
-Serio? A wydawało mi się, że wcześniej mówiłeś, że Casey-odparł Jacob.
-Casey to przypadkiem nie jedna z twoich miłości?-spytałem.
-A może-powiedział lekceważącym tonem mój towarzysz. Właśnie na tym podobnych rozmowach upłynęły nam następne dwie godziny drogi. W końcu zajechaliśmy przed dom mężczyzny.
-Szkoda, że to tak szybko minęło. Teraz musze wracać do smoczycy-powiedział Jacob, po czym razem wyszliśmy. Przywitałem się z Mary, która wyszła na ganek, jak tylko zauważyła, że przyjechaliśmy. Jacob zaś sięgnął swój bagaż.
-Nie masz pojęcia, jak się za tobą stęskniłem-powiedział z uśmiechem, całując i przytulając swą żonę. Musiałem przyznać, że on także miał całkiem niezłe umiejętności aktorskie. Jak to się dziwnie dzieje na tym świecie. On bez mrugnięcia okiem oszukuje Mary, a ja w ten sam sposób mydlę oczy jemu. Pożegnałem się z nimi, po czym wsiadłem do swojego samochodu i odjechałem w stronę swojego domu. Po dwudziestu minutach byłem już na miejscu.
-Kochanie, czemu nie odbierasz telefonów?-zapytała mnie moja żona, kiedy tylko wysiadłem z samochodu. Musiała zauważyć przez okno, że już jadę.
-Też cię kocham-odparłem, całując ją.
-Tak, ja ciebie również, ale nie o to chodzi. Ja rozumiem, że miałeś ważne zebrania i tym podobne, ale po nich mógłbyś włączyć komórkę-powiedziała. Miała rację, faktycznie zapomniałem ją ponownie uruchomić. Zawsze bowiem wyłączam ją na swoje wypady.
-Wybacz, zapomniałem. A coś się stało?-spytałem.
-Nic, oprócz tego, że myślałam już, iż zapomniałeś o urodzinach Alice-odparła Rose. Jej słowa sprawiły, że moje serce zwolniło. Już miałem przed oczami wizję mojej wściekłej żony i zawiedzione spojrzenie ukochanej córeczki.
-Ale widzę, że prezent przynajmniej kupiłeś-powiedziała Rose, otwierając drzwi od strony pasażera. Powędrowałem wzrokiem za jej spojrzeniem i poczułem, że teraz to już moje serce stanęło. Na przednim siedzeniu, niczym pasażerka, siedziała sobie jak gdyby nigdy nic TA lalka. Wszędzie poznałbym te ciemne włosy i oczy, szarą czapkę i kolorowe ubranie. Nie była jednak, jak poprzednio, ubrudzona krwią. Wręcz przeciwnie, wyglądała jak dopiero co zakupiona w jakimś sklepie z zabawkami.

-Ale...-zacząłem cicho.
-Bardzo ładna. Tylko ją zapakuję-powiedziała Rose, po czym wzięła zabawkę.
-Zostaw!-zawołałem, łapiąc ją za rękę tak, że aż upuściła lalkę.
-Co się stało?-zdziwiła się.
-Nic, tylko...-próbowałem na szybko coś wymyślić. Nie mogłem pozwolić, by Rose zabrała tę zabawkę i, co gorsza, dała ją Alice.
-To się nie wygłupiaj-odparła moja żona, po czym schyliła się po lalkę, podniosła ją, otrzepała i zabrała ze sobą do domu. Z tego wszystkiego nawet nie pomyślałem, żeby więcej protestować. Idąc do domu, wyrzucałem sobie jedynie, jak mogłem zapomnieć o urodzinach Alice? Chyba tak się podjarałem myślą o moim wypadzie, że wyleciały mi one z głowy. A teraz muszę za to zapłacić. Ale skąd wzięła się tam ta lalka? Przecież zostawiłem ją w tamtym domku, jestem pewien na 100%. I nie było jej podczas naszego powrotu, przecież ja albo Jacob byśmy ją zauważyli. Poza tym ja jej tam nie kładłem, Jacob na pewno też nie, bo po co? Kiedy jednak wszedłem do domu, musiałem porzucać rozmyślania na ten temat. Od progu powitała mnie moja mała księżniczka.
-Czeeeeeść taaaatoooo!-zawołała, rzucając się w moją stronę. Kucnąłem i podniosłem ją.
-No hej, jak się ma moja mała księżniczka?-zapytałem.
-Bardzo dobrze, tęskniłam za tobą, nie wyjeżdżaj już!-zawołała jednym tchem. Zauważyłem kątem oka, że na stole w salonie stoi masa prezentów, a w przejściu do pokoju ustawiły się zaciekawione koleżanki mojej córki.
- Niestety, ale muszę wyjeżdżać co jakiś czas. Taką mam pracę-powiedziałem. Alice posmutniała.
-No wiem, ale ja bym tak chciała, żebyś już nigdzie nie jeździł!
-Już się nie smuć-odparłem, po czym uszczypnąłem ją lekko w policzek.
-Ej!-roześmiała się.
-Co?
-Nie rób tak!- Alice ponownie się zaśmiała.
-Ale jak?-zapytałem, ale moja córka już nic nie powiedziała. Postawiłem ją więc na ziemi.
-Cześć i czołem, kluski z rosołem!- powiedziałem do jej koleżanek, a one roześmiały się jednocześnie. Puściłem Alice, która pobiegła do salonu wraz z innymi dziewczynkami. Po chwili przyszła do mnie Rose z lalką w torbie do prezentu.
-Nie jestem przekonany, czy to dobry pomysł-powiedziałem, odbierając od niej zabawkę.
-Nie jesteś przekonany, czy dawanie córce prezentu na ósme urodziny to dobry pomysł?-spytała z lekką irytacją moja żona.
-Nie o to mi chodziło-odparłem, chcąc się jakoś wybronić.
-To idź i jej to daj. W końcu po to kupiłeś tę lalkę.  Na pewno się ucieszy-powiedziała Rose. Chcąc nie chcąc musiałem więc iść i dać mojej córce ten prezent. Alice faktycznie bardzo się ucieszyła i zaraz go rozpakowała.
-Jest śliczna!-zawołała uradowana.
-Cieszę się, że ci się podoba-odparłem, widząc, jak Alice pokazuje lalkę i chwali się nią przed koleżankami.
-Choć, zostawmy dziewczynki same-powiedziała moja żona, biorąc mnie pod rękę i wyprowadzając z salonu. Poszliśmy do kuchni, gdzie zaczęliśmy rozmowę.
-Co też ci odbiło z tym prezentem?-zapytała od razu Rose.
-Nic, kochanie. Po prostu jestem zmęczony i zacząłem świrować-odparłem, obejmując ją od tyłu. W myślach zaś uspokoiłem się, że to nie może być nic poważnego. Musiałem niechcący jednak zabrać lalkę i jakimś cudem ani ja, ani Jacob tego nie zauważyliśmy.
-Głuptas z ciebie-powiedziała moja żona, odwracając się i kładąc mi ręce na szyi.
-Takiego mnie kochasz-odparłem z uśmiechem.
-Racja-powiedziała, patrząc wprost w moje oczy. Staliśmy tak przez kilka chwil, aż wyswobodziliśmy się ze swoich objęć. Następnie Rose zaczęła mnie wypytywać, jak przebiegł mój służbowy wyjazd. Opowiedziałem wszystko to, co jeszcze przed wyjazdem uzgodniłem z Jacobem. Potem standardowo ja spytałem się jej, jak im minął ten czas. W międzyczasie co jakiś czas któreś z nas chodziło sprawdzić, co u dziewczynek. Później zrobiliśmy sobie kolację, a następnie poszedłem z Alice odprowadzić jej koleżanki, podczas gdy Rose zajęła się sprzątaniem. Dziewczynki cały czas śmiały się i świetnie bawiły. Nie mogłem wprost napatrzeć się na moją promieniującą szczęściem księżniczkę. Po odprowadzeniu wszystkich dziewczynek wróciliśmy do domu.
-Zrobiłam kolacje dla Alice-powiedziała Rose, przychodząc do przedpokoju.
-Ale ja nie jestem głodna!-zawołała moja córka.
-Ale musisz coś zjeść-odparła Rose.
-Jadłam, przecież wiesz. Tato, powiedz coś mamie-powiedziała Alice, posyłając mi błagalne spojrzenie.
-Niestety, mama ma racje. Chipsy i słodycze to nie kolacja-odparłem. Alice skapitulowała, widząc, że nie ma u nikogo poparcia i poszła do kuchni z grymasem niezadowolenia na twarzy. Nagle zatrzymała się.
-A czy moja nowa lalka może zjeść ze mną?-zapytała, odwracając się.
-Oczywiście-powiedziała Rose. Alice pobiegła więc po zabawkę i razem z nią poszła do kuchni. Szybko zjadła uszykowane kanapki. Następnie obejrzeliśmy z nią w salonie odcinek jej ulubionej bajki, po czym Alice usiadła na podłodze i zaczęła bawić się lalką. Wraz z żoną obejrzałem zaś wydanie wiadomości. Co jakiś czas spoglądałem na moją córkę, która czasem poruszała ustami, ale nic nie mówiła. Uznałem to za część jej zabawy. Kiedy program się skończył, najwyższy czas było położyć się do łóżka.
-Alice, pora spać-powiedziała Rose, wstając. Uczyniłem to samo.
-Dobrze, a czy mogę spać razem z Annie?-zapytała Alice.
-O, już zdążyłaś wymyślić dla niej imię? Oczywiście, że tak-odparła moja żona.
-W takim razie dobranooooc!-zawołała Alice, po czym podbiegła i ucałowała Rose, która specjalnie po to się schyliła. Następnie moja córka stanęła przede mną, chcąc i ze mną się pożegnać. Przez chwilę jednak stałem jak słup soli, nie wykonując żadnego ruchu.
-Wszystko w porządku, kochanie?-zapytała Rose, wyrywając mnie tym samym z zamyślenia.
-T-tak...-odparłem, po czym schyliłem się i ucałowałem Alice na dobranoc.
-Śpij dobrze, moja księżniczko-powiedziałem, uśmiechając się do niej, choć w głębi duszy czułem się, jakby właśnie potrącił mnie czołg. Moja córka pobiegła na górę, do swojego pokoju.
-Ja chyba też już pójdę spać. Jestem naprawdę zmęczony-powiedziałem.
-W takim razie ja też idę, nie będę tu przecież sama tkwić-odparła Rose i razem poszliśmy do swojej sypialni. Przebraliśmy się i położyliśmy do łóżka. Wkrótce potem moja żona zasnęła. Poznałem to po jej równym i płytkim oddechu. Ja zaś przeczuwałem, że czeka mnie bezsenna noc. Dlaczego Alice akurat tak nazwała tę głupią lalkę?

sobota, 10 marca 2018

Koniec Zakazanego Romansu? Nie!

Kochani czytelnicy! Jak mogliście przeczytać w poprzednim rozdziale Zakazanego Romansu, zakończyłam pisanie, ale tylko tej części. Zapewniam bowiem, że pojawi się jego II część, jednak wszystko w swoim czasie. Zakazany Romans to moje pierwsze opowiadanie. Nie było najlepsze, ale, jak to mówią, pierwsze koty za płoty! Poza tym nie było też chyba aż tak źle, lecz ocenę pozostawiam wam. Teraz zamierzam się poświęcić pisaniu nowego opowiadania. Będzie to horror, a jego tytuł i dokładną tematykę poznacie już wkrótce!

Zakazany Romans XXXI "Narodziny"

A teraz wszyscy zapinają pasy! Udajemy się bowiem w podróż do przyszłość!
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
I tak oto wylądowaliśmy w krainie Antherlend 8 miesięcy później!
Elizabeth i Trix wybrały się tego dnia na targ. Wprost nie mogły uwierzyć w to, jak dobrze ułożyło się tutaj ich życie. Co prawda żadna z nich nie znalazła żadnego stałego zajęcia, ale nauczyły się czerpać zyski z pracy dorywczej. Sprzedawały owoce i warzywa, które hodowały przy swoim domku, pomagały w sprzątaniu, opiece nad dziećmi, przewożeniu różnych rzeczy. Czasem ktoś na zastępstwo zatrudniał Trix, a wcześniej także Elizabeth, na przykład w sklepie. Kiedy jednak ciąża Elizy stała się zaawansowana, dziewczyna nie mogła już tak bardzo jak wcześniej pomagać siostrze. Obie miały też szczęście, gdyż Y, po tym jak dowiedział się o tym, że Elizabeth jest w ciąży, nie wyrzucił ich z domu i nie robił też większych problemów. Podniósł tylko cenę, przez co kobietom było nieco trudniej, ale jakoś dawały radę. Jeszcze przed wyjściem z domu Elizabeth czuła się dość dziwnie. Odczuwała też coś jakby lekkie skurcze, ale nie przejęła się tym. Rodzić miała dopiero dopiero za jakieś trzy tygodnie. Poza tym obiecała dziś pomóc Trix w zakupach. Ostatnio nie miały na nie czasu i zaczęło im brakować wielu rzeczy. Ponadto dziś miały też odebrać zamówioną wcześniej u pewnego sympatycznego starca o imieniu Ars kołyskę dla dziecka. Najpierw jednak skierowały się na targ. Wzięły ze sobą jednego ze swych koni. Zakupiły trochę jedzenie oraz materiałów, z których uszyć miały ciuchy dla siebie i dla dziecka. Po zakupie wszystkich tych rzeczy zostało im jeszcze nieco pieniędzy, których nie miały już na co wydać.
-Spójrz-powiedziała Elizabeth, podchodząc do stoiska, gdzie królowały jakieś stare bibeloty. Jednak wśród nich Eliza wypatrzyła małego, brązowego misia, który mieścił się w dłoni.
-Co też ci znowu chodzi po głowie?-spytała zniecierpliwiona Trix.
-Może by tak to kupić dla dziecka...?-zasugerowała jej siostra. Zaraz zjawiła się sprzedawczyni, kobieta starsza kobieta, która wyglądała jakby żyła na tym świecie już z trzysta lat.
-To okazja. Drugiego takiego tutaj nie znajdziecie za tę cenę. Ładny, milusi, czysty, mały, idealne dla dziecka- zaczęła swój sprzedawczy wywód.
-To okazja, ale dla pani. Żeby wcisnąć nam swój towar-odparła nieprzekonana Trix.
-Daj spokój. To jest naprawdę ładna. Poza tym nie mamy jeszcze dla dziecka żadnej zabawki-odparła Elizabeth.
-W sumie masz rację, ale nadal nie jestem przekonana. Skoro jednak tak ci zależy, kupmy tego misia-odparła starsza z sióstr. Po zakupie obie udały się do swojego domu, gdzie zostawiły wszystkie towary. Następnie poszły po kołyskę dla dziecka. Droga wiodła ponownie przez targowisko, ale tym razem siostry już niczego nie kupowały. Elizabeth zaś czuła się coraz dziwniej, niespokojnie i niepewnie. W końcu dotarły jednak do domu Arsa. Był to dwupiętrowy budynek. Na parterze oprócz kuchni pokoiku gościnnego znajdował się także sklep, do którego weszły siostry. Za ladą stała jedna z córek mężczyzny. Od razu je rozpoznała i, po przywitaniu, zaprowadziła za dom, gdzie Ars lubił pracować. Istotnie stało tam kilka drewnianych rzeźb, glinianych naczyń, wiklinowych koszy i innych rzeczy. Wśród nich znajdowała się także dziecięca kołyska. Ars pracował właśnie nad jakimś drewnianym pieńkiem, z którego planował zapewne coś wyrzeźbić lub zbudować. Kiedy zauważył kobiety, zaprzestał swej pracy.
-Witam drogie panie!-odezwał się, szeroko się przy tym uśmiechając.
-Dzień dobry-odparły z uśmiechem jedna po drugiej Trix i Elizabeth.
-To ja zostawię was samych-odparła córka mężczyzny i zawróciła do sklepu.
-Zapewne przyszłyście po kołyskę? Już dawno zrobiona i na was czeka- powiedział Ars.
-Przepraszamy, że tyle to trwało-odparła Eliza.
-Ależ nic się nie martwcie. Mi nie robi różnicy, kiedy ktoś odbiera zamówione rzeczy-powiedział starzec. Elizabeth i Trix uregulowały zapłatę, po czym od razu postanowiły wrócić do domu.
-Na pewno sobie panie poradzą? Może pomóc z transportem?-spytał Ars.
-Dziękujemy, ale już pan wystarczająco dla nas zrobił-odparła Trix.
-Właśnie, damy sobie radę-dodała Eliza.
-Zgoda, ale tak czy siak, moja żona także ma coś dla pań. W kołysce jest już pościel dla dziecka. Żonka sama ją zrobiła-odparł Ars.
-Och, naprawdę? Bardzo dziękujemy, ale to chyba za wiele. W końcu i tak dostałyśmy już tę kołyskę za pół darmo-odparła Elizabeth.
-Nic się nie martwcie. Poza tym dla dziecka musi być wszystko, co najlepsze. To prezent od nas dla tego małego szkraba-powiedział starzec. Siostry w końcu zgodziły się przyjąć prezent.  Pożegnały się z Arsem, po czym ruszyły w drogę powrotną. Z oczywistych przyczyn to starsza z sióstr niosła kołyskę. Nie rozmawiały praktycznie przez całą drogę, aż doszły do starego, zaniedbanego parku, obok którego musiały przejść, by dojść do domu. Nie spotkały żywej duszy w czasie swojej wędrówki, gdyż o tej godzinie w miarę uczciwi obywatele Sillas de Meanum są gdzieś w pracy, zaś rozbójnicy wychodzą najczęściej dopiero po zmroku.
-Trix, zatrzymajmy się na chwilę. Chciałabym odpocząć-powiedziała Elizabeth. Jej starsza siostra nie miała nic przeciwko i siadły razem pod dużym, rozłożystym drzewem. Prawdę mówiąc Trix zauważyła, że Eliza chyba nie najlepiej się czuje. Uznała, że to przez upał, który panował. Siedziały więc obok siebie, ale nie rozmawiały ze sobą. W pewnym momencie zaczęła słyszeć, że jej siostra oddycha coraz szybciej, płycej i niespokojniej.
-Elizabeth, wszystko w porządku?-spytała lekko zaniepokojona Trix, odwracając głowę w stronę Elizy. Dziewczyna siedziała oparta o drzewo, nogi miała lekko rozchylone, obie ręce trzymała na brzuchu. Na twarzy miała kropelki potu, a jej wbity w ziemię wzrok wydawał się dziwnie nieobecny.
-Ja chyba...rodzę-wysapała Elizabeth.
~~~~~~~~~~~~
Nie ma to jak zacząć dzień od dobrego seksu. A jeszcze lepiej, jeśli możesz to zrobić dwa razy pod rząd-myślał Canagan, całując nagą szyję Aureliny. Ku uciesze wampira nie tylko szyja jego żony, ale ona cała była naga. I jak zwykle, idealnie uległa i ogłupiona. Canagan nie pytał nawet, czy ma ochotę na więcej, tylko od razu przystąpił do kontynuowania zabawy. Grę wstępną już raz dziś odhaczyłem, więc teraz możemy sobie darować i ją skrócić-pomyślał wampir. Przez ostatnich kilak miesięcy stopniowo wzrastała u niego swego rodzaju seksualna frustracja. W końcu nie mógł już mieć kochanek, tak jak dawniej. A przynajmniej jeszcze nie teraz i nie tyle, co kiedyś. Na razie wystarczyć mu musiała Aurelina, której niestety nie mógł porzucić, gdy już mu się znudziła. Poza tym wampirzyca czasami nabierała pewnych podejrzeń i Canagan musiał się starać zawsze ukrywać przed nią swe prawdziwe oblicze. Tym razem jednak nic go nie obchodziło. Był panem sytuacji, a Aurelina doskonale o tym wiedziała i wprost nie mogła się doczekać, kiedy on każe jej to odczuć. Canagan z szyi ukochanej przeniósł się na jej usta. Jednocześnie obiema dłońmi zaczął krążyć po jej ciele, od ud aż po piersi. Wampirzyca wiła się pod nim, jęczała i wzdychała z przyjemności. Wampir wiedział, jak bardzo ona go pragnie, ale chciał przez jakiś czas pobawić się jej kosztem. Schylił się i polizał delikatnie językiem sutek jej lewej piersi, po czym lekko go przygryzł. Aurelina wygięła się jak struna i jęknęła nagle i głośno z rozkoszy. Wtem rozległo się pukanie do drzwi.
-Mój panie, wybacz, że przeszkadzam, ale nie określiłeś wczoraj, na którą życzycie sobie z szanowną małżonką śniadanie-powiedział zza drzwi Victor.
-A czy widzisz mnie może w sali jadalnej? Idź sprawdź! A jak się okaże, że mnie tam nie ma, odbierz to jako znak, że ani ja, ani hrabina Aurelina nie mamy ochoty teraz na śniadanie!-odkrzyknął Canagan.
-Dobrze, wybacz w takim razie, że ośmieliłem się wam przeszkodzić-odparł Victor, po czym odszedł.
-Nie mam najmniejszej ochoty ani na śniadanie, ani na obiad, ani na kolację. Chcę mój deser-powiedział do Aureliny Canagan, oblizując się przy tym lubieżnie.
-Tak z samego rana?-zażartowała wampirzyca.
-Tak. A najlepsza słodycz z rana to ma ukochana- odparł Canagan, zamykając usta Aureliny gorącym, namiętnym i głębokim pocałunkiem, który był jednocześnie zapowiedzią dalszych, jeszcze przyjemniejszych zabaw.
-Ale z ciebie poeta-wysapała Aurelina, kiedy Canagan zaczął całować jej szyje, a potem dekolt i piersi. Wampir nic nie odpowiedział, tylko unieruchomił jej ręce za głową i ponownie wpił się w jej usta.
-Ahh!-zajęczała Aurelina, kiedy Canagan się od niej odsunął. Następnie rozsunął jej lekko nogi. Już po chwili gładko i bezproblemowo w nią wszedł i zaczął się poruszać. Seks był dla wampira przyjemny. Nie mógłby powiedzieć nic więcej. Brakowało mu dawki adrenaliny i był już nieco znudzony swoją żoną, ale lepsze to niż nic. Pomyśleć, że będę musiał wytrzymać z nią przez całe życie. Aurelina pojękiwała z rozkoszy, podczas gdy jej mąż dawał popis swych seksualnych umiejętności. Nie trwało to długo, aż w końcu oboje poczuli, że finał jest bliski. Pod koniec Canagan nieco przyspieszył i zaczął zachowywać się agresywniej, wampirzycy to  jednak nie przeszkadzało. Już po chwili oboje z głębokim westchnieniem satysfakcji wpatrywali się w siebie. Canagan wpatrywał się w żonę z góry, oparty na rękach położonych po obu stronach jej głowy. Jej smukłe nogi nadal oplatały go w pasie.
-To co, może trochę winka?-zasugerował wampir.
-Ty zawsze wiesz, czego najbardziej pragnę w danej chwili-odparła z uśmiechem Aurelina, głaszcząc ukochanego dłonią po nagim torsie. Canagan odwzajemnił uśmiech, po czym wezwał dzwonkiem służącego i kazał przynieść mu najlepsze wino, jakie mają.
-To jest dopiero piękne życie. Żadnych zmartwień i problemów. Życie z ukochaną u boku. Obiecuję ci, że nigdy cię nie zawiodę i zrobię wszystko, abyśmy zawsze byli tak szczęśliwi-powiedział wampir, popijając przyniesione wino.
-A ja ci wierzę, chociaż i tak właściwie nic od ciebie nie chcę. Wystarczysz mi ty i twoja szczera miłość. I świadomość, że mogę zawsze na ciebie liczyć, nigdy mnie nie zdradzisz i nie oszukasz-odparła z uśmiechem Aurelina, kładąc głowę na ramieniu Canagana.
-Wypijmy więc za nasze ogromne szczęście i życie bez zmartwień-powiedział wampir, po czym oboje podali sobie wzajemnie do ust swoje kielichy.
~~~~~~~~~~~~
Słowa Elizabeth dotarły do Trix z opóźnieniem. Ale kiedy już zrozumiała, co ta do niej powiedziała, zamarła z przerażenia. Zupełnie nie wiedziała, co ma robić. Zawsze była przygotowana na każdą okoliczność, a nawet jeśli nie, szybko znajdowała jakaś rozwiązanie. Ale teraz była spanikowana i nie miała pojęcia, jak ma postąpić. Była zła na siebie, że przez ten cały czas nie pomyślała nawet o tym, jak dziecko przyjdzie na świat. Musiała jednak wziąć się w garść, bo Eliza potrzebowała jej pomocy.
-Elizabeth...! Bardzo cię boli? Może ja po kogoś pójdę?-spytała przejęta Trix.
-NIE! Zostań ze mną, proszę! Nie chcę być sama!-zawołała Eliza.-Co ja mam robić? Boję się-dodał, bezradnie patrząc na siostrę. Trix zdała sobie sprawę, że i tym razem to ona musi wykazać się odpowiedzialnością.
- Dobrze. Na początek musisz zmienić pozycję chyba na półleżącą-powiedziała Trix, wyjmując z kołyski poduszkę dla dziecka. Następnie włożyła ją siostrze pod plecy, a dokładniej między nią, a drzewo, o które opierała się Eliza. Potem sięgnęła do kołyski, by wyjąć pierzynę, w którą planowała owinąć dziecko po narodzinach. Wtedy ujrzała coś błyszczącego. Przyjrzała się dokładniej i spostrzegła, że na dnie kołyski leżał nóż. To pewnie narzędzie Arsa, którego używał do rzeźbienia czy czegoś innego. Przyda się, żeby odciąć pępowinę-pomyślała Trix, po czym wyjęła narzędzie i położyła je obok w odległości ręki.
-Dobrze, teraz najważniejsze, żebyś oddychała-powiedziała spokojnie Trix.
-Cały czas to robię, jakbyś nie zauważyła!-odkrzyknęła Elizabeth.
-Tylko się tak nie denerwuj-odparła jej starsza siostra.
-Przepraszam, ale ja się tak strasznie boję! I to tak bardzo boli!
-Powtarzaj za mną: wdech, wydech, wdech, wydech-mówiąc to, Trix powoli nabierała powietrza, a później je wypuszczała. Elizabeth naśladowała ją z grymasem bólu na twarzy.
-Kiedy będziesz czuła skurcz, przyj-dodała Trix.
-A skąd ja mam wiedzieć, kiedy będę czuła skurcz?!-w głosie Elizy słychać było panikę.
-Po prostu będziesz wiedzieć, zaufaj mi. A teraz skup się na oddychaniu. Musisz się uspokoić. Wiem, że strasznie boli, ale wytrzymasz. Dasz radę. Wiele kobiet przed tobą sobie poradziło, wiec i tobie się uda-Trix wiedziała, że za wszelką cenę musi pomóc się Elizabeth uspokoić.
-Ale skąd wiesz, że mi się uda? Ja nie dam rady!
-Znam cię jak nikt inny i wiem, że sobie poradzisz. No już, wdech, wydech, wdech, wydech-odparła ze spokojem Trix. Przez następne dwadzieścia minut obie razem robiły powolne wdechy i wydechy. Powietrze przeszywały krzyki bólu Elizabeth. Dla niej było to coś niewyobrażalnie bolesnego. Cierpiała jak nigdy wcześniej. Pożałowała nawet, że do tego wszystkiego doszło. Pomyślała przez chwilę, że lepiej byłoby, gdyby ten wampir ją wtedy zabił. Zaraz jednak przypomniała sobie, że biedne dziecko nie jest niczemu winne. Nie zmieniało to jednak faktu, że czuła się, jakby pękała na pół. Jakby próbowała przepchnąć dynię przez dziurkę od nosa. Jakby ktoś wsadził jej do pochwy parasol i próbował go otworzyć. W pewnym momencie Elizabeth poczuła jeszcze większy ból i krzyknęła jak nigdy wcześniej.
-Poczekaj, sprawdzę jak to...wygląda. Muszę ci podwinąć sukienkę-powiedziała Trix, podnosząc materiał.-Chyba już...coś widzę....tak, chyba widzę już główkę. Teraz musisz przeć z całych sił!-dodała po chwili. Sama była zaskoczona, jak wiele zapamiętała z momentu, kiedy pomagała podczas narodzin Elizy. Słowa matki także nie poszły na szczęście w las. Elizabeth zaczęła już teraz krzyczeć w niebogłosy. Ból narastał z każdą chwilą. Jednocześnie dziewczyna cały czas czuła, jak dziecko powoli z niej wychodzi. Trix miała w pogotowiu pierzynę i pilnowała, aby dziecko nie wypadło na ziemię. Eliza czuła, że już zaraz nie wytrzyma. Jednocześnie odczuwała nieznośny ból. Było jej też słabo z powodu utraty krwi. Świat zaczął się pomału zamazywać przed jej oczami.
-Już, już prawie! Zaraz będzie! Już prawie jest!-wołała Trix. Jej słowa docierały do Elizy zniekształcone i jakby z oddali. Po chwili dziecko w całości się narodziło. Trix od razu, trzęsącymi się rękami, odcięła jakoś pępowinę. Bała się, nie wiedziała, jak ma to zrobić, ale musiała tego dokonać. Po chwili dziecko zaczęła płakać.
-To chłopiec-powiedziała z niedowierzaniem Trix, owijając malca w pierzynkę. Potem podniosła wzrok na Elizabeth i podeszła do niej, by pokazać jej dziecko.
-Jest taki śliczny- wyszeptała ze łzami w oczach Eliza. Kiedy tylko zobaczyła malca, wszystkie myśli uciekły z jej głowy i została tylko jedna. Kocham go. Bez względu na to, kto jest jego ojcem, jak bardzo jego narodziny skomplikowały nam życie i jak strasznie cierpiałam podczas porodu-pomyślała Elizabeth. Jednocześnie czuła, że z minuty na minutę robi się jej coraz słabiej.
-Co ci jest?-zaniepokoiła się Trix, widząc swą siostrę z przymglonym i szklanym wzrokiem. Chłopczyk, jakby wyczuwając powagę sytuacji, przestał płakać.
-Wiem, jakie dać mu imię-Eliza zignorowała pytanie swojej siostry.- Caspian. Caspian Morvant. Nie żaden Phantomhive-dodała, po czym wyciągnęła rękę, by dotknąć swojej dziecka.
-Bardzo ładne. Ale co się z tobą dzieje, Elizabeth? Dobrze się czujesz?-niepokój Trix wzrastał.
-Nie. Trix, obiecaj mi, że zajmiesz się nim najlepiej jak potrafisz. Że dobrze go wychowasz, dopilnujesz, by wyrósł na mężczyznę pełnego wszelkich cnót. I opowiedz mu kiedyś o mnie. Co tylko chcesz. Możesz nawet powiedzieć, że byłam najgorszą, najbardziej naiwną kobietą pod słońcem. Ale przenigdy nie wspominaj mu o jego ojcu. Nigdy nie wspominaj przy nim o tej szumowinie-powiedziała Elizabeth. Jej głos ledwo było słychać.
-Eliza, co ty pleciesz? Nie wygłupiaj się, wyjdziesz z tego. Sama będziesz mogła zrobić te wszystkie rzeczy i w ogóle-odparła przerażona Trix.
-Nie. Nie wyjdę z tego i nie będę mogła. Straciłam za dużo krwi-powiedziała Eliza, ledwo poruszając ustami. Opuściła ręce, bo nie miała już siły trzymać ich w górze.
-Mogłabyś go chociaż na chwilę obok mnie położyć?-spytała Elizabeth. Trix zrobiła to delikatnie po czym zaczęła rozglądać się w poszukiwaniu jakiegoś rozwiązania. Niestety, miała tylko nóż, a nim prędzej bardziej zaszkodziłaby Elizie niż jej pomogła. Spojrzała ponownie na Elizabeth. Jej siostra leżała, dolna część jej sukni pokryta była krwią. Eliza miała półprzymknięte oczy i poruszała ustami, ale nic nie było słychać. Trix zrozumiała, że Elizabeth albo nic nie mówi, albo jej słowa skierowane są tylko do dziecka, które teraz wyglądało na szczęśliwe. Starsza z sióstr nie wiedziała, skąd to wie, ale była tego pewna. Cieszy się, że jest z matką-pomyślała. Coś musiało pójść nie tak, ale dlaczego?! Dlaczego znowu my?! Czyli Elizabeth nie dość już wycierpiała?! To wszystko wina tego dziecka! Najpierw jego potworny ojciec zwiódł Elizę, ale gdyby nie ono, pewnie pobawiłby się nią i dał jej spokój! A teraz Elizabeth...umiera przez nie, a ja nic nie mogę z tym zrobić! Ale zajmę się nim, specjalnie dla niej!-pomyślała Trix, po czym zbliżyła się do Elizabeth.
-Zajmij się nim dobrze. Będę ci wdzięczna. Kocham cię-Eliza odnalazła w sobie resztki sił i powiedziała to Trix.-Ciebie też kocham, najdroższy. Zawsze będę nad tobą czuwać. Z Trix będzie ci jeszcze lepiej niż ze mną, uwierz. Dzięki niej wyrośniesz na pewno na dużego, silnego i dobrego mężczyznę-powiedziała Elizabeth, po czym ucałowała swojego synka w czoło. Czuła, że jej czas już nadszedł, więc pozwoliła, by Trix zabrała od niej Caspiania.
~~~~~~~~~~~~~
Canagan i Aurelina w końcu musieli zająć się swoimi obowiązkami. Polegało to głównie na przygotowaniach do balu, na który zostali zaproszeni kilka tygodni temu. Przyjęcie miało się odbyć już dziś. Wampir wybrał sobie czarny, elegancki smoking i płaszcz, Aurelina zaś ciemnofioletową sukienkę z czarną koronką. Canagan cieszył się na myśl, że przynajmniej będzie mógł się jakoś rozerwać.
-Daj spokój, nie musisz się tak pięknić. I tak przyćmisz urodę wszystkich obecnych na przyjęciu kobiet, moja piękna-powiedział wampir, wchodząc do ich komnaty, kiedy Aurelina siedziała przed swoją toaletką i szykowała się na przyjęcie.
-Zawsze tak mówisz-odparła z uśmiechem Aurelina.
-Bo tak jest-powiedział Canagan, podchodząc do wampirzycy i ją całując.-Idę sprawdzić, co z naszą karetą-odparł następnie i wyszedł.
-Dobrze-odparła Aurelina, zadowolona z niespodziewanego pocałunku. Nie mogła się już doczekać, kiedy pojawią się na przyjęciu. Odkąd poślubiła Canagana Phantomhive'a, jej życie stało się o wiele piękniejsze i ciekawsze.
~~~~~~~~~~~~
Trix klęczała obok siostry z płaczącym dzieckiem na rękach.
-Elizabeth! Elizabeth!-krzyczała, próbując ją obudzić, choć wiedziała, że nie da już rady. To koniec. Eliza umarła, a ja zostałam sama z jej dzieckiem. Z Caspianem. Który jest też potomkiem tego potwora. Półwampirem. I zabrał życie mojej siostrze. Jednak, chociaż zupełnie nie mam pojęcia, jak ja sobie dam radę, zajmę się nim i wychowam go. Spełnię wszystkie prośby Elizabeth. Zrobię to dla mojej zmarłej siostry. W końcu jej śmierć nie może pójść na marne-myślała Trix, kołysząc lekko płaczące niemowlę. 
KONIEC

poniedziałek, 5 marca 2018

Krótka informacja!

Przepraszam, że poprzedni rozdział był taki krótki i nijaki. To dlatego, że jest to ostatnia część "Zakazanego Romansu" przed początkiem wielkiego finału! Tak więc wyczekujcie go już wkrótce. Ponadto wpadłam na pomysł dodania na blogu dodatkowej strony dotyczącej "Zakazanego Romansu", ale więcej informacji dowiedzieć się będzie można z odpowiedniego posta, który, mam nadzieję, pojawi się już niedługo. Jeśli ktoś miałby jakieś pytania czy propozycje dotyczące bloga, śmiało można do mnie pisać, nie gryzę. Życzę miłego czytania!

Zakazany Romans XXX "Zadowolony Canagan"

Kobiety nie miały za bardzo jak ugościć trzech strażników. Na górze domku znalazły pokój, który mógł posłużyć za salon, ale jego wygląd pozostawiał wiele do życzenia. Był cały zakurzony, a ze ścian odłaziła farba. Podłoga była cała porysowana i popękana. Nie udało im się jednak znaleźć lepszego miejsca, więc zaprowadziły gości właśnie tam. Dwaj mężczyźni i Elizabeth usadowili się na trzech fotelach. Trix i trzeci z przybyszów usiedli na krzesłach.
- Muszą nam panowie wybaczyć, ale, jak sami panowie sami już wiedzą, przybyłyśmy tutaj wczoraj i nie miałyśmy jeszcze czasu, by się urządzić. Nie mamy nawet kawy ani herbaty na poczęstunek-powiedziała Trix, która jak zwykle zmuszona była zachować zimną krew, gdyż Elizabeth zaraz po usłyszeniu sensacji zbladła i nie odezwała się do tej pory ani słowem.
-Proszę się nie kłopotać, nie przyszliśmy tutaj na rozrywkę. Swoją drogą, cudowną sprawą jest samo to, że mamy do czynienia z dwoma pięknymi i normalnymi kobietami, w dodatku ludźmi. Nie mają panie pojęcia, ile tu się kręci wariatów i przestępców. Trudno jest zaś nawet trójce strażników ludzkiego pochodzenia uspokoić jakoś maga, wampira, wilkołaka, zmiennokształtnego czy inną wróżkę-powiedział mężczyzna, który wcześniej przedstawił się jako Byorn.
-Ale właściwie o co chodzi? My nic nie wiemy w sprawie żadnego morderstwa-powiedziała Trix.
-Właściwie to poniekąd formalność. Podejrzewamy pewną grupę, która nie posiada nazwy, ale wiemy, że dowodzi nią mężczyzna o pseudonimie Y. Nie wiadomo nawet, jakiej jest rasy. Jednak to on uważa się za pana tego miasta i robi w nim co chce. Dlatego podejrzewamy, że zamordowana osoba po prostu jakoś mu się naraziła. Była to niejaka Alletta Mirvice. Należała do rasy zmiennokształtnych. Z tego, co nam wiadomo, była prostytutką. Znały ją panie?-powiedział Hans. Kobiety zgodnie pokiwały przecząco głowami, gdyż nie były w stanie wydobyć z siebie słowa. Pomyśleć, że on tutaj był chwilę przed albo po tym, jak zabił tę biedną istotę-myślała Elizabeth. Strażnicy spisali więc tylko zeznania sióstr. Żadna z nich nie wspomniała słowem o wizycie Y w ich domu. Potem mężczyźni opuścili ich dom. Po ich wyjściu kobiety odetchnęły z ulgą.
-W co myśmy się wplątały-powiedziała Eliza.
-Nie myśl teraz o tym. Trzeba się skupić na znalezieniu jakiejś pracy-odparła Trix.
~~~~~~~~~~~~
Kiedy Canagan i Aurelina obudzili się, zaczęli przygotowywać się do dalszej zabawy. Wampir poszedł do toalety, podczas gdy wampirzyca usiadła przy swojej toaletce. W pewnym momencie jej wzrok spoczął na jej ślubnym bukiecie.
-Spójrz-powiedziała do ukochanego, kiedy ten tylko wrócił. Dziewczyna trzymała w ręce wazonik z różami.
-Co? Co jest z tymi kwiatami?-Canagan nic nie rozumiał.
-To nasz bukiet ślubny. Odrósł-powiedziała Aurelina. Wampir podszedł do niej i wziął wazonik z kwiatami. Musiał coś szybko wykombinować, żeby jego świeżo poślubiona żona nie zaczęła z tego powodu wariować. Wampir przyjrzał się różom i wodzie w wazonie. Po chwili zrobił coś niespodziewanego, co bardzo zaskoczyło Aurelinę. Sam siebie ugryzł w palec do krwi i wpuścił jej kropelkę do wody, w której znajdowały się kwiaty.
-Nie ma co panikować. Ktoś pomylił się i dodał aquam viventem.* Jak wiesz, ona powoduje szybszy wzrost i odrastanie roślin-powiedziałem.
-Naprawdę?-spytała Aurelina, wstając i zaglądając do wazonika. Kropla krwi Canagana unosiła się na powierzchni i nie mieszała z wodą, co znaczyło, że wampir miał rację.
-Widzisz? Zwykły zbieg okoliczności. Pomyłka i tyle-odparł wampir. Następnie oboje kontynuowali swe przygotowania. Po tym jako pierwsi udali się do sali balowej. Wkrótce po nich zaczęli schodzić się pozostali goście. Dziś wszyscy, łącznie z młodą parą, mieli inne kreacje, ale nie mniej szykowne i piękne. Pierwszy taniec ponownie należał do młodej pary. Potem na dobre rozpoczęła się zabawa. Canagan tańczył z różnymi wampirzycami, zaś Aurelina z wampirami.
~~~~~~~~~~~~
Poszukiwanie pracy nie było raczej czymś zbyt łatwym i przyjemnym w Sillas de Meandum. Większość istot trudniła się tutaj samymi nielegalnymi sprawami. Nikt nie liczył na to, że uda mu się uczciwie zarobić. Po pół dnia chodzenia po mieście Trix i Elizabeth wróciły do ich nowego domu. Musiały odpocząć po wrażeniach tego dnia. Doświadczył zbyt wielu chamskich komentarzy, gróźb, głupich i odpychających propozycji. Po powrocie Eliza stwierdziła, że musi się zdrzemnąć. Trix zaczęła robić coś do jedzenia. Potem zaniosła wszystko swojej siostrze.
-Jak się czujesz?-spytała ją, widząc, że już nie śpi. Następnie przysiadła na skraju łóżka.
-Koszmarnie-odparła zgodnie z prawdą Elizabeth.
-Czemu?! Coś z dzieckiem?!-zaniepokoiła się Trix.
-Nie. Po prostu ostatecznie dotarło do mnie, jak bardzo zniszczyłam nasze życie. Moje, twoje i tego jeszcze nienarodzonego dziecka- powiedziała Eliza.
-Elizabeth Morvant, przestań tak mówić! Zakazuję ci! Co się stało, to się nieodstanie. Teraz musimy skupić się na tym, aby nie było gorzej. Twoim zadaniem jest stać się najlepszą matką dla tego dziecka, a moim, pomagać ci-odparła Trix.
-Jak mogę być dobrą matką, skoro jestem taka głupia i naiwna!-zawołała Eliza i rozpłakała się.
-Nie jesteś. Każdy dałby się zwieść takiemu padalcowi jak ten wampir. Padło na ciebie, ale to nie twoja wina. Poza tym jesteś dobra, kochana, wspaniała, pomocna, pracowita i życzliwa. To dziecko już jest największym szczęściarzem na świecie, bo mimo że ma takiego ojca, ma też cudowną matkę.
-To może być też największa szczęściara na świecie-odparła Elizabeth, przestając płakać.
-A i owszem. A teraz coś zjedz-powiedziała Trix, podsuwając siostrze sałatkę. Eliza od razu wzięła się za jedzenie.
-Trix...-odezwała się po chwili.
-Tak?-spytała kobieta, odrywając wzrok od swojej miski.
-A gdyby coś mi się kiedyś stało, zajęłabyś się moim dzieckiem?-zapytała cicho Elizabeth.
-Nie pleć głupstw-skwitowała Trix.
-Ale ja mówię serio. W końcu, jak przystało na dobrą matkę, musze rozważyć wszystkie możliwości-powiedziała Eliza, uśmiechając się lekko do siostry.
-Jasne, jasne-odparła lekceważąco Trix, machając przy tym ręką, w której trzymała łyżkę.
~~~~~~~~~~~~~
Wesele trwało w najlepsze przez tydzień. Wszyscy bawili się znakomicie. W końcu jednak przyszedł czas rozstania. Goście zaczęli wyjeżdżać. Wcześniej jednak wszyscy jeszcze raz gratulowali młodej parze i składali na ich ręce pożegnalne prezenty. Canagan i Aurelina odwdzięczali się tym samym. Wampir był już prawie najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Nie mógł się jeszcze doczekać, aż wyjadą rodzice jego żony i Alyssa. Wtedy w końcu cała władza będzie jego. To on będzie sobie samemu panem. Wystarczy tylko się z tym zbytnio nie obnosić, żeby Aurelina nie zaczęła niczego podejrzewać. Ale ona jest tak mną zapatrzona, że gdybym kazał jej się dla mnie otruć, zrobiłaby to-pomyślał wampir, ledwo powstrzymując się od śmiechu.
~~~~~~~~~~~~
Nadal nie udało im się znaleźć stałej pracy. Jednak pewna mieszkająca nieopodal nich zmiennokształtna poprosiła je o pomoc w przeprowadzce. Trix i Elizabeth miały konie, więc z chęcią jej pomogły i dzięki temu nieco zarobiły. Było to jednak wciąż za mało, by zapłacić Y, a należało jeszcze kupić jedzenie, a już niedługo jakieś ubrania i inne sprzęty dla dziecka. Wydatków przybywało, ale zarobków niestety nie. Mimo to Trix i Eliza cieszyły się chociaż z tej małej sumki. Liczyły na to, że niedługo uda im się zarobić nieco więcej pieniędzy. Któregoś dnia Trix udała się do nieco bardziej zamożnej części miasta. Elizabeth zdecydowała się zostać w domu, gdyż nie czuła się tego dnia najlepiej. Tego dnia miała potworne mdłości. Kiedy ustąpiły, ledwo udało jej się dotrzeć do łóżka i zasnąć. Po paru godzinach obudziło ją pukanie do drzwi. Bez zastanowienia poszła otworzyć. W progu stał mężczyzna, którego Elizabeth nigdy wcześniej nie widziała. Miał kruczoczarne włosy i niesamowicie bladą cerę. Zaś w jego oczach znajdowało się coś, co nie pozwalało odwrócić od nich wzroku. Kiedy jednak przyjrzała mu się dokładniej, cofnęła się w głąb pomieszczenia z przerażeniem. To był wampir! Była tego pewna! Wskazywał na to nieskazitelny wygląd oraz dwa białe, wystające z ust kły. Elizabeth była już teraz na tym punkcie wyczulona.
-Jest Ezan?-zapytał wprost gość, wchodząc do środka. Eliza nic nie odpowiedziała, tylko oparła się o ścianę i bezwładnie zjechała w dół.
-Nie wiem, kim jesteś, ale widzę, że go nie ma. Widocznie znowu zmienił lokal. Nigdy mnie o tym nie informuje, idiota. Ale może ty mi pomożesz... Wyglądasz na pomocna osóbkę. I smakowicie pachniesz-powiedział wampir, zbliżając się do Elizy.
-Odejdź!-zawołała dziewczyna.
-Nie wysłuchasz nawet mojej propozycji?-zapytał z udawanym smutkiem.
-Nie!-krzyknęła Eliza.
-Co tu się dzieje?-spytała zaniepokojona Trix, stając w drzwiach.-Co pan tu robi?-dodała po chwili.
-Trix, to jest wampir!-zawołała Elizabeth. Starsza z sióstr od razu spojrzała z przestrachem na przybysza.
-Widzę, że obie jesteście z tych, co to mają uprzedzenia rasowe. A szkoda, chciałem dać wam zarobić niemałą sumkę. Wystarczyłoby tylko użyczyć trochę swojej krwi do zrobienia paru pysznych win, ale teraz nie zamierzam tracić na was dłużej mego cennego czasu-powiedział wampir, po czym wyszedł z domu sióstr. Trix niemal natychmiast doskoczyła do swojej siostry.
-Czy on coś ci mówił? Zrobił ci coś?-pytała.
-Nie, nie. Przyszedł chwilę przed tobą. Otworzyłam drzwi, nawet nie pytając się kto to. Ja wcale się niczego nie nauczyłam! Dalej jestem tak naiwna jak kiedyś!-zawołała Elizabeth i rozpłakała się.
-Myślę, że to i tak by nic nie dało. Tutaj musimy się chyba przyzwyczaić do takich rzeczy-odparła Trix, głaszcząc siostrę uspokajająco po plecach.
-Myślisz, że to był ktoś od...niego?-zapytała przez łzy Eliza.
-Nie sądzę. Gdyby tak było, nie dałby nam tak łatwo spokoju-odparła Trix.
-Zabiłby nas-powiedziała Eliza, przewidując to, co jej siostra tak naprawdę miała na myśli.
-No, już nie płacz. Nic się nie stało-odparła po chwili Trix, tuląc do siebie Elizabeth, by ją uspokoić.
~~~~~~~~~~~~~
Po pożegnaniu się z Alyssą i rodzicami Aureliny, Canagan poczuł się jak wolny ptak. Miał jeszcze co prawda głowie swoją narzeczoną (żonę! Wciąż nie mógł przyzwyczaić się do tego słowa), ale nie przejmował się tym. Teraz musiał tylko odstawić jedno krótkie przedstawienie, wcielając się w rolę kochanego mężusia, który ociera łzy tęsknoty swojej żony.
-Nie płacz, przecież obiecaliśmy sobie nawzajem, że oni będą często odwiedzać nas, a my ich-powiedział uspokajającym tonem.
-Tak, ale to nie to samo-odparła zapłakana Aurelina. Canagan spędził następną godzinę na pocieszaniu swojej ukochanej. W końcu pod pretekstem odpoczynku zaciągnął ją do sypialni. Nie znał bowiem innego sposobu na pocieszenie jak namiętny i gorący seks. Kiedy oboje wylądowali w łóżku i zaczęli się całować, wampir wprost nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. W pewnym momencie czułem się, jakby wszystko zaczęło mi się wymykać spod kontroli. W końcu jednak i tak stanęła na moim. Jestem teraz głową rodu Phantomhive, a ta głupia ludzka szmata pewnie już dawno leży gdzieś w rowie nieżywa albo pieprzy ją jakiś degenerat-myślał zadowolony Canagan, zdejmując ze swej lubej i z siebie kolejne warstwy ubrań.
 
 
*Woda życia.