czwartek, 23 sierpnia 2018

Koniec nieobecności

Przepraszam, że nie było mnie tyle czasu i nic nie publikowałam. Miałam dwa długie wyjazdy, a wcześniej nie udało mi się napisać nic na zapas. Ponadto zaraz po powrocie musiałam się trochę ogarnąć i wykurować, bo podczas wakacji nabawiłam się dość mocnego przeziębienia. Mimo to postaram się nie dopuścić więcej do tak długiej przerwy na moim blogu.
~Ritsu

środa, 22 sierpnia 2018

Cmentarz Upadłych VIII "Lekarze"

Zbudziłam się, leżąc na leśnej ściółce. Szybko się podniosłam. Wiedziałam, co się zaraz może wydarzyć. Tym razem postanowiłam nie czekać na tajemnicze "coś". Kiedy tylko wstałam, udałam się w wybranym losowo kierunku. Szłam powoli i cały czas nasłuchiwałam, czy nic nie znajduje się w pobliżu. W lesie było jednak cicho jak makiem zasiał. Nie wiem, jak długo tak maszerowałam. Wszystko wydawało się takie zwyczajne w porównaniu do innych snów, przez co czułam się naprawdę dziwnie. Ale i spokojnie. Obudziłam się wypoczęta jak nigdy. Ponadto nadal byłam w swoim łóżku, cała i zdrowa. Po wstaniu jak gdyby nigdy nic ubrałam się i zeszłam na śniadanie. Po nim ja i mama pożegnałyśmy tatę, który jak zwykle pojechał do pracy. Tym razem nie jechałam z nim, bo, jak dowiedziałam się wczoraj, miałam iść z mamą do lekarza. Choć mój ojciec jedynie szedł do pracy jak zwykle, ja już zaczynałam za nim tęsknić. Nie chciałam, aby znowu gdzieś wyjeżdżał (o wyjeździe także dowiedziałam się wczoraj), ale wiedziałam, że w tej sytuacji nie mam za wiele do powiedzenia. Razem z mamą posprzątałyśmy po śniadaniu, a potem pomogłam jej też sprzątnąć w domu. Dopiero później zaczęłyśmy się szykować do lekarza. Po godzinie mama zadzwoniła po taksówkę, która przyjechała po nas po jakichś dwudziestu minutach. Nie zajęła nam długo podróż do doktora, bo mieszka on tylko kilka dzielnic dalej. W końcu taksówka zatrzymała się przed jedną z willi, w której zwykł przyjmować pacjentów lekarz, do którego zawsze chodzimy.
-Mamo? Czemu właściwie idziemy do doktora?-zapytałam, kiedy moja matka zadzwoniła domofonem. Po chwili dało się słyszeć ciche pyknięcie i mama mogła otworzyć bramę.
-Na zwykłą kontrolną wizytę-odparła moja rodzicielka. Nie zadawałam więc już więcej pytań. Weszłyśmy do środka, a dokładnie do części willi przeznaczonej dla pacjentów. Wejście prowadziło prosto do przestronnej poczekalni. Była duża i pomalowana na biało. Pod ścianami znajdowały się ciemnobrązowe, drewniane krzesła z ciemnozielonymi poduszkami na siedzeniach i oparciach. W kącie naprzeciw wejścia znajdował się stolik z różnymi czasopismami. We wnęce po prawej znajdowały się drzwi do męskiej i żeńskiej toalety. Ścianę po lewej zdobiły plakaty, obrazki i wszelkie broszury dotyczące chorób sezonowych, lekarstw i szczepień. Na środku ściany naprzeciw drzwi stała szafka, na której znajdował się telewizor. Na pozostałych ścianach widniały jakieś obrazy. Po prawej od drzwi były ciemnobrązowe drzwi, prowadzące do gabinetu doktora Spencera, do którego zawsze chodziliśmy. W poczekalni oprócz nas znajdowały się jeszcze trzy inne osoby. Weszłyśmy do środka. Telewizor był włączony i leciały w nim jakieś wiadomości. Jak tylko przekroczyłam próg tego pomieszczenia, od razy zadziałała na mnie nuda czająca się w poczekalniach lekarskich. Zbliżyłam się więc do stolika z czasopismami i zaczęłam je przeglądać, poszukując jakichś z ciekawymi, kolorowymi obrazkami. W końcu po wieczności spędzonej na oczekiwaniu nadeszła nasza kolej i wyszłyśmy do gabinetu lekarza.
-Dzień dobry, doktorze Spencer-powiedziała moja mama.
-Dzień dobry-powtórzyłam po niej.
-Dzień dobry, miło mi was widzieć, panie Winslet-powiedział lekarz, uśmiechając się lekko. Następnie wstał i uścisnął dłoń mojej mamie.
-Proszę, niech pani siada. Ty także na razie sobie usiądź, dziecino-powiedział doktor. Razem z mamą zasiadłyśmy  na krzesłach przy jego biurku. Gabinet lekarski doktora Spencera wyróżniał się rozmiarem, ale poza tym był typowym gabinetem lekarskim. Naprzeciw drzwi znajdowało się biurko, za którym siedział lekarz, zaś za jego plecami znajdowało się duże okno. Po prawej stała zwyczajna leżanka lekarska, osłonięta od strony wejścia parawanem. Przed nim zaś znajdowały się drzwi. Wiedziałam, że prowadzą one do drugiego gabinetu, w którym stacjonowała pielęgniarka zatrudniana przez doktora Spencera. On sam zaś wyglądał już dość staro i zawsze myślałam, że żył już co najmniej tysiąc lat, jednak był bardzo miły i lubiłam go.
-A więc co panie do mnie sprowadza?-spytał doktor.
-Cóż, jak już mówiłam, chodzi o Alice. Ostatnio ciągle coś pechowego jej się przydarza, upuszcza coś, przewraca się, spada ze schodów. A ostatnio zauważyłam u niej sporej wielkości siniaka. Alice nawet nie pamiętała, skąd się wziął-zaczęła moja mama.
-Hmm... to może być zwykłe, lekkie osłabienie spowodowane na dobrą sprawę nawet zmianą pogody, ale równie dobrze może to oznaczać brak jakieś witaminy, co trzeba sprawdzić. Na początek osłucham Alice i zlecę badanie krwi oraz moczu, chociaż wątpię, aby cokolwiek poważnego miało miejsce-powiedział doktor. Moja mama pokiwała ze zrozumieniem głową.-Idźcie do pani Wilkes, ona pobierze Alice krew i da pojemniczek na mocz-dodał lekarz, wskazując nam boczne drzwi.
~*~
Doktor Spencer miał w domu coś na kształt kilkuosobowej poradni zdrowia. Lekarz był wykwalifikowanym specjalistom, a pacjenci zawsze walili do niego drzwiami i oknami. Na szczęście jednak nas zgodził się łatwo przyjąć-pomyślała Rose. Wróciła z córką do domu bez większych problemów. Jutro miała dostać wyniki badań Alice, wysłane na mail'a. Na szczęście doktor Spencer był nie tylko mądry, ale i postępowy, dzięki czemu pacjenci nie musieli przychodzić po wyniki osobiście i mogły być im one dostarczane w taki sposób, jaki im się podobał. Po powrocie do domu nie było za wiele do zrobienia. Poza tym rówieśnicy Alice nadal byli w szkole, więc nie musiała jeszcze dowiadywać się od nikogo, co dziś było na lekcjach. Zamiast tego mogła skupić się na zabawie z Annie. Jak ona ubóstwia tę lalkę. John nie miał pewnie pojęcia, ile radości sprawi naszej córeczce, dając jej ten prezent-pomyślała Rose. Kiedy Alice pognała bawić się na górę, postanowiłam obejrzeć odcinek swojego serialu. Kiedy się skończył, wzięłam książkę i zatopiłam się w lekturze. Przeniosłam się do średniowiecznego świata, w którym wszyscy kładli ogromny nacisk na szacunek i honor. Jednocześnie pod tą powierzchowną warstwą podniosłości kryły się miłosne, wojenne, międzyludzkie intrygi. W takiej właśnie scenerii niejaki Chewra, przyszły dziedzic tronu potężnego państwa, rozpuszczony jak dziadowski bicz, zakochuje się w biednej służącej Suali, która, kiedy świat dowiaduje się o ich romansie, zostaje skazana na śmierć poprzez ścięcie. Historia ta wciągnęła mnie bezpowrotnie. Za wszelką cenę chciałam dowiedzieć się, czy Chewra zdecyduje się pomóc Suali, czy też zwycięży w nim jego pierwotna, egoistyczna natura. A nawet jeśli pomoże dziewczynie, to w jaki sposób? Akurat czytałam fragment, w którym żołnierze przyszli z nakazem aresztowania Suali wprost do sypialni Chewry, przerywając im tym samym bardzo interesującą grę wstępną, kiedy usłyszałam okropny, wręcz nieludzki krzyk, dobiegający z piętra. Od razu rzuciłam się, aby sprawdzić, co się stało, ale dopiero po chwili dotarło do mnie, że tak strasznie krzyczy moja własna córka. Kilkoma susami pokonałam schody i znalazłam się w jej pokoju. Zobaczyłam ją leżącą na podłodze. Jej nóżkę przygniatała szafka nocna. Bez namysłu podbiegłam do niej i podniosłam szafkę, jakby ważyła tyle co nic. Alice czym prędzej wysunęła spod niej swoją nogę. Zaraz też wzięłam się za oglądania uszkodzeń. Nóżka była cała czerwona i posiniaczona, ale oprócz tego ciężko było stwierdzić coś więcej. Zaraz więc chwyciłam za komórkę i zadzwoniłam na pogotowie. Rozmowa była krótka i dowiedziałam się z niej tylko tyle, że wypadek, który przydarzył się Alice, nie jest poważny i karetka do nas nie przyjedzie. Nieziemsko zdenerwowana wzięłam więc torebkę, do której włożyłam najpotrzebniejsze rzeczy, w międzyczasie dzwoniąc po do swojego męża. Nie odebrał, zatem nie miałam za bardzo co liczyć na jego pomoc. Zamówiłam taksówkę i nagrałam się John'owi na pocztę głosową: KOCHANIE, NA ALICE SPADŁA SZAFKA, WIĘC JADĘ Z NIĄ DO SZPITALA. ZADZWOŃ JAK BĘDZIESZ MÓGŁ. Pół godziny po tym nadal nie dostałam odpowiedzi, ale przynajmniej doczekałam się przyjazdu taksówki. Wsadziłam do niej Alice, która już nie krzyczała z bólu, a jedynie pochlipywała. Miałam ochotę zabić kierowcę za to, że jechał tak wolno, ale ograniczyłam się tylko do rzucenia mu morderczego spojrzenia i wypowiedzianych równie zabójczym tonem słów: Do najbliższego szpitala, na Victoria Street. Zaraz potem sama usadowiłam się obok Alice. Bez zbędnych słów kierowca ruszył w odpowiednim kierunku.
~*~
Chuck jak zwykle wparował do naszego biura zupełnie znienacka i kazał nam natychmiast pokazać mu nasz ostatni raport.
-Ale my go jeszcze nie zrobiliśmy, przecież dopiero wczoraj był ostatni dzień miesiąca, a mamy na zrobienie go jeszcze cztery dni. Dziś mieliśmy się za niego wziąć-powiedziałem.
-Naprawdę? I nic nie da się w związku z tym załatwić?-spytał zawiedziony Chuck. Jasne, poczekaj chwilę. Zaraz wyjmę swoją różdżkę z pióra feniksa i wyczaruję go niczym najlepszy absolwent Hogwartu. Harry Potter to przy mnie raczkujące niemowlę, więc poczekaj jedynie chwilę-pomyślałem, czując ogromną irytację.
-A co mamy zrobić?-zapytał Jacob, rozkładając bezradnie ręce.
-Jak najszybciej go przygotować. Przylazł do nas pracownik, którego niedawno zwolniliśmy i sugeruje, że został przez nas wykorzystany. Nie przejmowałbym się tym, ale gościu zaczyna coś gadać o sądzie i chcę to ukrócić-powiedział Chuck.
-W takim razie raport wyląduje dziś o piętnastej na twoim biurku-odparłem. Wyraźnie uspokojony szef przeprosił nas za kłopot, po czym podziękował i w końcu opuścił nasze biuro.
-Idę po resztę dokumentów-powiedziałem, wstając chwilę po tym, jak Chuck wyszedł z pomieszczenia. Nie mieliśmy w biurze wszystkich papierów niezbędnych do napisania raportu, toteż musiałem udać się na wycieczkę do przesympatycznej kobieciny, panny Paradise, która zajmuje się u nas całą papierologią. Niestety w jej przypadku to nazwisko było zupełnie nietrafione. Świadczy o tym chociaż samo to, że żadna osoba, która była zatrudniona do pomocy jej, nie wytrzymała w tej pracy dłużej niż dwóch tygodni. Albo na kolanach błagały o przeniesienie, albo odchodziły.
-Powodzenia na misji, żołnierzu. Niech Bóg ma cię w opiece-powiedział Jacob, kiedy wychodziłem. Skręciłem w prawo i poszedłem do najbliższej windy. Dźwięki towarzyszące mojej podróży na piąte piętro były dość niepokojące, toteż uznałem, że następnym razem skorzystam z innej windy albo schodów. Tej ktoś musiał zdecydowanie zrobić przegląd. Udałem się prosto korytarzem, aż do ostatnich drzwi po lewej stronie. Wziąłem głęboki oddech i przekroczyłem wrota piekieł.
-Czego znowu ktoś tu szuka?-zapytała panna Paradise, podnosząc łaskawie wzrok znad jakiegoś pisemka. Nie zdążyłem jeszcze nic powiedzieć, a ona już zaatakowała. Tak właśnie działała. Nieważne kto naruszał JEJ teren, i tak nie miał szans na pokojowe załatwienie sprawy. Skreślało go już samo to, że miał czelność naruszyć ten JEJ teren.
-Przyszedłem po kilka dokumentów, aby napisać raport-wyjaśniłem.
-Teraz wam się pisać rekordy zachciało? Przecież macie jeszcze tyle czasu! Po co wam to teraz? Stale tylko czegoś chcecie stąd. A to wgląd tu, a to wgląd tam, a to raport, a to śraport piszecie-panna Paradise zaczęła swoją tyradę i zupełnie nie obchodziło jej, że ostatni raz byłem tutaj trzy miesiące temu. Dla niej to zaledwie wczoraj. Zignorowałem jednak jej uwagi i powiedziałem, czego szukam. Z wielkim wysiłkiem panna Paradise dźwignęła swoje wielkie i stare ciało z krzesła przy swoim biurku i ruszyła bohatersko pomóc mi w poszukiwaniach. Nie żeby nie narzekała przy tym i nie stękała na wszystko, na co tylko mogła.
-Może pani pomogę?-spytałem. Dopiero kiedy wypowiedziałem te słowa, zdałem sobie sprawę z tego, co zrobiłem. Panna Paradise odwróciła się w moją stronę, patrząc na mnie wzrokiem pełnym nieskrywanej nienawiści i pogardy.
-Pannie, jeśli łaska-wycedziła przez zaciśnięte zęby.- I nie trzeba, sama sobie poradzę. Od dawna z każdą robotą, nawet męską, radzę sobie sama-dodała po chwili, po czym odwróciła się i stanęła na palcach, aby zdjąć segregator z najwyższej półki. Wiedziałem już, że przynajmniej przez najbliższe pół roku PANNA Paradise będzie na mnie spoglądać jak na mordercze małych szczeniaczków. Z tego, co wiedziałem (co wszyscy wiedzieli) PANNA Paradise była kiedyś mężatką, ale jej mąż wytrzymał z nią tylko dwa lata, po czym odszedł. Jednak z tego, co mi wiadomo, to jedna z nielicznych osób, które wytrzymały z nią tak długo. Po rozwodzie kobieta wróciła do swojego panieńskiego nazwiska i zachowuje się, jakby zupełnie wymazała z pamięci fakt, że miała kiedyś męża. Moje rozmyślania przerwał mi ból, który przeszył całą moją stopę. Panna Paradise sięgnęła segregator, po czym niby przypadkiem zachwiała się i stanęła całym swoim butem na mojej nodze. Nic nie powiedziałem, a kiedy kobieta odwróciła się, z uśmiechem na ustach wziąłem od niej segregator.
-Co tak panu wesoło?-zapytała podejrzliwie.
-A, nic, nic, tak po prostu-odparłem. Nie chciałem zdradzać jej, że w mojej wyobraźni jej szczątki właśnie spokojnie sobie dogorywały.
-Tylko mam nadzieję, że z tej radości niczego pan nie zapomniał. Nie mam zamiaru tracić więcej czasu, tutaj jest wszystko, czego pan potrzebuje-powiedziała kobieta, wpychając mi w ręce segregator.
-Dziękuję za pomoc-powiedziałem z uśmiechem. Panna Paadise prychnęła z irytacją, po czym usiadła ponownie za swoim biurkiem. Mimowolnie spojrzałem na pisemko, które czytała. "WPŁYW NUMEROLOGII NA CODZIENNIE ŻYCIE" to był dość oryginalny tytuł. Nie wiedziałem, że panna Paradise oprócz bycia jędzą, piastuje też stanowisko wróżki- to myśl trochę poprawiła mi humor, ale i tak kiedy wyszedłem, miałem zapewne minę jakbym właśnie dostał zatwardzenia. Natychmiast udałem się do pierwszej lepszej windy. Ta bezproblemowo dojechała do mojego piętra, jednak na nim zatrzymała się kilka metrów nad podłogą i ani myślała ruszyć. Dopiero wtedy przypomniałem sobie, że miałem skorzystać z innej windy. Pieprzyć to wszystko!-pomyślałem ze złością, po czym odstawiłem segregator i sięgnąłem do tylnej kieszenie po komórkę. Zrobiłem to tylko po to, aby się dowiedzieć, że jej tam nie ma.
~*~
Na szczęście na izbie przyjęć Szpitala im. św. Zofii potraktowany nas milej i poważniej. Wraz z Alice musiałyśmy co prawda postać trochę w kolejce, ale w końcu jakaś pielęgniarka zaprowadziła nas do doktora, który zbadał moją córkę.
-Dzień dobry. Nazywam się doktor Sam Dikons-przywitał się lekarz, kiedy tylko przekroczyłyśmy próg gabinetu. Widać było, że jest bardzo zmęczony, ale mimo to znalazł w sobie siłę, aby wykazać się odrobiną kultury, czym już u mnie zapunktował.
-Dzień dobry. Jestem Rose Winslet, a to moja córka Alice. Spadła na nią nocna szafka i przygniotła jej trochę nogę-odparłam zgodnie z prawdą.
-To nie za ciekawie. Nadal cię boli?-spytał, spoglądając na Alice.
-Już mniej-odparła drżącym głosem. Co prawda przestała już zupełnie płakać, ale chyba nadal była mocno wystraszona tym, co się stało.
-Szafka była duża?-zapytał doktor, tym razem zwracając się do mnie.
-Niezbyt. I nie było w niej ciężkich rzeczy, tylko jakieś drobiazgi-odparłam zgodnie z prawdą.
-W takim razie pokaż mi swoją pokrzywdzoną kończynę dolną-powiedział lekarz. Alice uśmiechnęła się i posłusznie usiadła na kozetce. Doktor Dikons obejrzał uważnie nogę mojej córki. W tym samym czasie pielęgniarka przyniosła kartotekę Alice.
-Na szczęście nie wygląda to na nic poważnego. Zrobimy opatrunek i będziecie mogły wrócić do domu. Przepiszę tylko jeszcze jakąś maść, żeby opuchlizna i siniaki szybciej zeszły-powiedział doktor, kartkując pobieżnie kartotekę zdrowotną Alicr.
-Ale na pewno?-spytałam.
-Tak, proszę się nie martwić-uspokoił mnie lekarz. Stało się więc tak, jak powiedział. Po wizycie w szpitalu zamówiłam kolejną taksówkę. Tym razem kazałam się zawieźć najpierw do apteki, a potem do lodziarni. Chciałam jakoś wynagrodzić Alice cały ten stres.
-Jak to się właściwie stało?-spytałam swoją córeczkę, kiedy ta zajęta była pałaszowaniem wielkiej góry lodów truskawkowo-waniliowych.
-Ale co?-spytała ze zdziwioną miną. Łyżka z lodami zatrzymała się jej w połowie drogi do ust.
-Jak ta szafka się na ciebie przewróciła-wyjaśniłam.
-Aaaa, to-powiedziała, wkładając łyżkę do buzi.- Po prostu do niej podeszła i się przewróciłam-dodała.
-I nic z nią wcześniej nie robiłaś?- chciałam się upewnić.
-Nie. Położyłam na niej jedynie na chwilę Annie, a po chwili chciałam ją zdjąć i wtedy...o nie!-zawołała nagle Alice, puszczając łyżeczkę, która spadła na podłogę.
-Co się stało?-zaniepokoiłam się, widząc jej reakcję.
-Annie została sama w domu. Będzie o to zła, poza tym musi jeszcze leżeć na podłodze-wyjaśniła poddenerwowana Alice.
-Spokojnie, Annie na pewno to zrozumie-odparłam, uspokojona faktem, że chodziło tylko o jej zabawkę.
-Właśnie nie! Nie możesz tego wiedzieć, bo jej nie znasz!-zawołała Alice.
-Dobrze, w takim razie zróbmy tak: dokończymy lody i wrócimy do domu do Annie. Co ty na to?-zapytałam.
~*~
Nie było opcji, abyśmy odpuścili sobie napisanie tego sprawozdania. Toteż kiedy w końcu zostałem uwolniony z windy, razem z Jacob'em pognaliśmy do swojego biura i całą swoją uwagę skupiliśmy na powierzonym nam zadaniu. Dopiero po dwóch godzinach zorientowałem się, że normalnie dawno powinienem być w domu. Chwyciłem więc za telefon, aby zadzwonić do Rose. Wtedy zauważyłem, że nagrała mi się na pocztę głosową. Jak tylko wysłuchałem wiadomości, natychmiast do niej zadzwoniłem.
~*~
Z dalszej konsumpcji lodów były jednak nici, bo Alice musiała koniecznie wrócić i przeprosić Annie. Według mnie trochę za bardzo nakręcała się tym, że zostawiła ją w domu, ale nie czepiałam się, bo dużo dzisiaj przeszła. Kiedy otworzyłam drzwi, moja córka natychmiast popędziła na górę. Ja zaś byłam pewna, że zaraz skądś wyskoczy John, aby na przywitać i wypytać co się stało. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że od dawna do mnie nie dzwonił. Niestety nic takiego się nie stało. W domu panowała idealna, niczym nie zmącona cisza. Przerwał ją dopiero dzwonek mojej komórki.
-Halo, kochanie, co z Alice?-John wypowiedział wszystko na jednym tchu, jak tylko kliknęłam zieloną słuchawkę i przyłożyłam aparat do ucha.
-Hej mój luby, na szczęście to nic poważnego-przywitałam się i zaczęłam go uspokajać.
-W takim razie mogłaś mówić od razu!-zawołał. Słychać było, że mocno się zestresował.
-Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam. Poza tym działałam na szybko-odparłam.
-Dobrze już, nieważne. Skoro wszystko dobrze, to dobrze. Chciałem cię jeszcze powiadomić, że nie wiem, kiedy wrócę. Piszemy dzisiaj raport z całego miesiąca. Jest niezwykle ważny i musimy go dzisiaj dokończyć. Między innymi z tego powodu nie odebrałem wcześniej telefonu. Przepraszam, że tak nagle-powiedział John. Teraz już w jego tonie nie było słychać złości, ale skruchę.
-No dobrze, a co takiego się stało?-zapytałam, odkładając na miejsce klucze i torebkę.
-Później ci opowiem-odparł John.
-Czekać na ciebie?-zapytałam.
-Nie mam pojęcia, o której wrócę-odparł mój mąż.
-Rozumiem. W takim razie życzę powodzenia i nie przeszkadzam ci już dłużej-powiedziałam, starając się ukryć fakt, jak bardzo jestem zawiedziona.
-Wiesz, że ty mi nigdy nie przeszkadzasz-odparł, a ja wyobraziłam sobie, jak uśmiecha się, mówiąc te słowa, a w jednym z policzków robi mu się dołeczek, co zawsze strasznie mnie nakręcało.- Niestety muszę już kończyć. Żegnaj, kochana żoneczko-dodał po chwili.
-Wracaj szybko, kochani mężulku-odparłam.
-Postaram się-usłyszałam jeszcze w odpowiedzi, po czym John rozłączył się.