niedziela, 24 lutego 2019

Cmentarz Upadłych XIX "Wypadki chodzą po ludziach"

-Cholera! Cholera! Cholera!
-Krzycząc i bijąc kierownicę nic nie zdziałasz. Nie ruszy-powiedziałem ze stoickim spokojem.
-To co ja mam teraz zrobić? Ja muszę natychmiast tam się znaleźć! Mają przywieźć nowe materiały, farby i całą resztę, i co? Co ja im powiem? Poczekajcie chwilę? Przecież oni mają jeszcze inne zadania, rzeczy do dostarczenia...!
-Pozostaje ci zamówić taksówkę-powiedziałem.
-Ale i tak się spóźnię!
-Możesz wziąć moją. Będzie tutaj za dziesięć minut-odparłem. Alice spojrzała na mnie z wdzięcznością, ale niepewnie.
-W takim razie to ty się spóźnisz do pracy-powiedziała.
-Nie spóźnię się, mam jeszcze godzinę. Co prawda chciałem być wcześniej, żeby zrobić sobie małe porządki w papierach, ale to nie jest konieczne. Zamiast tego popróbuję coś zrobić z tym autem. Taksówkę już wcześniej zamówiłem, więc zaraz tu będzie. Ty sobie nią pojedziesz do cukierni, a ja zamówię następną-wyjaśniłem.
-Boże, Jack, kocham cię najbardziej na świecie!-zawołała Alice, po czym rzuciła mi się na szyję.
-Ja ciebie też, kotku-odparłem. Po paru minutach taksówka rzeczywiście zajechała przed nasz dom. Alice pożegnała się ze mną, życząc mi przy tym miłego dnia i powodzenia w pracy. Dała mi jeszcze całusa na pożegnanie i wybiegła z domu.
~*~
Jeszcze kawałek-myślałam, wychylając się coraz bardziej. Sala dla klientów, gdzie można by usiąść na chwilę przy stoliku i, co ważniejsze, kupić coś słodkiego na ząb, była już prawie gotowa. Należało jedynie trochę dopracować jeszcze jej wystrój, w tym celu wzięłam się za wieszanie firan w oknach. Miała mi w tym pomóc Kitty, ale coś jej wypadło i powiedziała, że zjawi się później. Tak oto powiesiłam je w pojedynkę. A raczej prawie powiesiłam. Stałam teraz na stołku, postawionym na najwyższym krześle, jakie udało mi się znaleźć i próbowałam wychylić się na tyle, aby móc zaczepić drugi koniec firany. Okno nie było duże i pomyślałam, że jeśli postawię swoją konstrukcję na środku, w równej odległości od obu jego końców, dosięgnę w obie strony i spokojnie ową firankę zaczepię. I tak jeden koniec miałam już za sobą, pozostał drugi. Mimo moich wysiłków nie zanosiło się jednak na to, że łatwo mi to pójdzie. Mój umysł podsunął mi rozwiązanie, abym chwyciła się karnisza i dzięki temu będę mogła wychylić się odrobinę bardziej, oczywiście jeśli ów karnisz nie postanowi spaść pod wpływem mojego ciężaru. Tak też zrobiłam, a karnisz, o dziwo, miał silną wolę walki i nadal mocno trzymał się na swoim miejscu. Wyciągnęłam drugą rękę w jego stronę, chcąc przyczepić do niego trzymaną firanę. I wtedy ciszę przerwał nagły dźwięk, ja zachwiałam się, straciłam równowagę i, nietrudno się zresztą domyślić, wylądowałam na podłodze. Na pierwszy rzut oka nic mi się jednak nie stało, jedynie kilka otarć, ale nawet one nie bolały tak bardzo. Obrzuciłąm uważnym spojrzeniem całe pomieszczenie, zlokalizowałam swoją torebkę, dopadłam do niej, znalazłam w niej swój telefon i w ostatniej chwili odebrałam go.
-Tak kochanie?-spytałam.
-Nie uwierzysz!-po drugiej stronie usłyszałam podekscytowany głos Jack'a.
-A co takiego się stało? Oświeć mnie-odparłam.
-Słuchaj, zamawiam tą taksówkę, bo samochód w końcu odpalił, ale nie brzmiał za dobrze, więc postanowiłem jednak go nie używać, niech trochę staruszek odpocznie. No więc zamawiam tę taksówkę, wsiadam, jadę i wypadek! Ale spokojnie, nie mój, mi nic się nie stało. Tylko coś się stało na jednym skrzyżowaniu, nie wiem, może awaria sygnalizacji czy coś i zderzyło się kilka aut. Akurat dojechaliśmy tam krótko po całym zajściu, więc droga była jeszcze nieprzejezdna, policja i pogotowie dopiero zaczynali wszystko ogarniać, no a mi się spieszyło jak nigdy! Więc wyskakuję z tego samochodu, daję taksówkarzowi trzy dychy, na resztę nie czekam i pędzę ogarnąć, jak się sprawy mają na najbliższym przystanku. Dobiegam, patrzę, jest autobus do sądu za dziesięć minut i jego trasa pomija to skrzyżowanie, więc cieszę się jak małe dziecko. Bo taksówkarz, zanim by zawrócił i dojechał do...zresztą, nie będę ci teraz tłumaczyć trasy taksówki, autobusu i tego, jak bezsensownie zbudowane są drogi w naszym mieście. Słuchaj!-miałam wrażenie, że jego ekscytacja z chwili na chwilę tylko rośnie, więc jak najdłużej starałam się mu nie przerywać.
-Słucham, słucham, tylko poczekaj chwilę, bo mam włączone radio i mi szumi w tle-powiedziałam.
-Naprawdę? Ja niczego nie słyszę-odparł Jack.
-Bo mam cicho włączone, ale jednak trochę przeszkadza-wyjaśniłam. Następnie odsunęłam na chwilę od siebie telefon i pomasowałam swoją skroń. Oczywiście żadnego radia nie było, tylko dopiero teraz zaczęła mnie lekko boleć głowa, ale na szczęście po chwili już przeszło.
-Ok, możesz kontynuować-powiedziałam, biorąc z powrotem do ręki swój telefon.
-No więc słuchaj, znalazłem ten swój autobus, no to idę kupić bilet. Stoję w kolejce przed tym biletomatem i nawet nie zwracam uwagi na to, co się wokół mnie dzieje. W końcu moja kolej, więc kupuję ten bilet, a za mną jakichś dwóch typków zaczyna sobie gadać. No i ta ich rozmowa taka mi się podejrzana wydała, więc niby ten bilet kupuję, ale wytężam słuch, żeby jak najwięcej usłyszeć. Coś mówią o jakiejś dziewczynie, o wrabianiu kogoś, o tym, że już ostatni raz mają to powiedzieć i dalej wszystko będzie dobrze. No w każdym razie, ja ukradkiem na nich zerkam, a to świadkowie! Świadkowie w mojej sprawie, znaczy tego gościa oskarżonego o gwałt i morderstwo. Posłuchałem ich jeszcze trochę, całkiem ciekawe rzeczy wygadywali. Wzięło im się na takie "wspominki", bo to właśnie miała być ostatnia rozprawa i jeden drugiemu stale powtarzał, że ma nawet nie myśleć o wymiękaniu i po prostu jeszcze raz powtórzyć ich ustaloną wcześniej wersję wydarzeń. Kupiłem już ten bilet, ale jeszcze trochę postałem przed tym biletomatem, że niby jeszcze na niego czekam czy coś. No ale w końcu musiałem dać sobie spokój, więc nawet się nie odwróciłem, tylko od razu stamtąd zwiałem, dziękując Bogu, że cały czas stałem do nich tyłem i mnie nie poznali. Domyśliłem się, że będą jechać tym samym autobusem, z którego ja chciałem skorzystać, więc dałem sobie spokój i drugi raz wezwałem taksówkę. Tym razem, zanim po mnie przyjechała, trochę minęło i w konsekwencji na rozprawę się spóźniłem, ALE! Już wiedziałem, że ci dwaj mają coś do ukrycia, więc postanowiłem ich za wszelką cenę przycisnąć. Nawet szef się mnie zapytał, co ja znowu wymyśliłem, ale nie miałem czasu mu tego tłumaczyć, a on zresztą wie, że może mi zaufać. No i jeden z nich, właśnie z tych, co był na przystanku, w końcu się załamał i powiedział prawdę. Że były tej dziewczyny się niesamowicie wkurwił, jak zobaczył ją wychodzącą z tej toalety na imprezie, uwieszoną w dodatku na naszym kliencie i nie do końca ubraną. Więc jak ona poszła sobie do domu (a mieszkała zaraz obok, musiała tylko przejść przez mały park, więc nawet nie myślała, że coś się jej może stać), napadli ją w kilku, chłopak ją nawyzywał, ale ona zamiast uciekać czy coś, to zaczęła się z niego wyśmiewać! Że ten drugi, to znaczy nasz klient, jest o wiele lepszy "w te klocki", że ten jej eks "ma tak małego, że nawet mikroskop by tu nie pomógł" i tak dalej. W końcu gostek nie wytrzymał, uderzył ją raz, ona się przewróciła, ale potem wstała i po prostu chciała odejść. Tylko że tamten się nakręcił, rzucił się na nią, przewrócił, potem wziął jakiś kamień leżący pod ręką...
-Tylko bez szczegółów, proszę-przerwałam mu, czując, że właśnie do tego to wszystko zmierza.
-Ok, ok. Bez szczegółów, jasne, pamiętam. No więc on ją zabił, ale miał na rękach rękawicy skórzane, więc jego odcisków palców na kamieniu nie było. Facet kazał im wszystkim przysiąc, że nikomu słowa nie pisną, bo inaczej ich wszystkich pozabija. Potem sam wrócił na imprezę, odnalazł naszego klienta i powiedział mu, że ma poszukać Eve, tej dziewczyny, bo ona czegoś od niego chce. Pijany i odurzony koleś nie kontaktował za dobrze, zaczął jej szukać, wypytywać o nią i w końcu ktoś kazał mu iść sprawdzić, czy dziewczyna nie wróciła do domu. No i chłopak poszedł, natknął się na ciało, wiadomo, w panice zaczął chodzić, sprawdzać i widocznie wziął ten kamień do ręki, krwią się trochę pobrudził...a potem już ktoś go nakrył, zadzwonił na policję. Tamci, razem z tym facetem, kłamali, że ich razem widzieli, jak wychodzą, że ktoś nawet słyszał podobno jakieś krzyki z tego parku, ale wolał się nie mieszać, bo to nie jego sprawy. No a chłopak jednak seks z dziewczyną uprawiał, więc było tam jego DNA i tak dalej, na imprezie wszyscy byli spici, więc nikt jego zeznań nie mógł potwierdzić (ani na dobrą sprawę zaprzeczyć, ale ludzie mają skłonności do tego, że jak ktoś jest "podejrzany", to dla nich to znaczy "winny" i można uznać, że nawet jak się nie pamięta, aby ktoś coś złego zrobił, to na pewno to zrobił, w końcu jest "podejrzany", ale nie o tym teraz). Tak więc, nie chwaląc się oczywiście, dzięki mnie, a raczej dzięki tobie udało nam się wygrać tę rozprawę!-zawołał Jack.
-Cieszę się w takim razie, że ci się powiodło i że niewinny człowiek nie pójdzie do więzienia, ale jaka w tym moja zasługa?-zdziwiłam się.
-Gdybyś nie pojechała pierwszą taksówką, to ja bym nią pojechał i nie miałbym okazji, żeby dowiedzieć się tego wszystkiego-wyjaśnił.
-W takim razie to nie moja zasługa, tylko zepsutego samochodu-odparłam z uśmiechem.
-Może i masz rację. Ale z samochodem i tak trzeba będzie coś zrobić, zajmę się tym, jak wrócę z pracy. A być może w nagrodę mój szef pozwoli mi wrócić trochę wcześniej, albo da jakąś fajną premię? Kto wie?-powiedział Jack.
-Pewnie tak, w końcu należy ci się jakaś nagroda-odparłam.
-A jak ci idzie w cukierni?-spytał chłopak.
-Dobrze. Na razie tylko sama wszystko ogarniam, bo Kitty ma przyjść później-odpowiedziałam.
-A to może ja też przyjadę po pracy i ci pomogę?-zasugerował Jack.
-Daj spokój! Jakoś sobie tutaj poradzę, w końcu właściwy remont mamy już niemal za sobą! A ty się lepiej ciesz zwycięstwem!-odparłam. Jeszcze chwilę pogadaliśmy, bo czym nasza rozmowa dobiegła końca. Odłożyłam na bok telefon i oddałam się rozmyślaniom na temat ludzkiej natury i tego, jak można być takim potworem, żeby pozbawić innego człowieka życia? A potem jeszcze bezczelnie kłamać, oszukiwać, żeby tylko za to nie odpowiedzieć. I skazać innego, niewinnego człowieka, bo samemu jest się potworem i tchórzem! Nigdy nie zrozumiem logiki takich ludzi. I nie chcę jej rozumieć. Smutne tylko, że tacy ludzie są na tym świecie. Jakby za mało było chorób, głodu i katastrof. Jak można kogoś z zimną krwią zamordować? Albo, co gorsza, zrobić to dla przyjemności?-myślałam. I na to myślenie straciłam sporo czasu. W końcu jednak przyszła Kitty i od razu zwróciła uwagę na mój posępny nastrój. Nie chciałam jej jednak za wiele zdradzać, bo tak jakoś...nie chciałam w ogóle mówić o takich rzeczach. Dziewczyna pomogła mi w sprzątaniu i ogólnym ogarnięciu cukierni, zawiesiła pozostałe zasłony, potem trochę jeszcze pogadałyśmy i każda z nas wróciła do swojego domu. Trochę się martwiłam, czy po tym jak spadłam z tej swojej dziwacznej konstrukcji czegoś sobie nie zrobiłam, ale czułam się dobrze, nic mnie nie bolało, a w razie czego, gdyby coś jednak było nie tak, zawsze mogłam wezwać pomoc. Ale wątpiłam, że jakoś poważnie ucierpiałam. Właściwie to odkąd pamiętam zawsze nawet z poważnych sytuacji udawało mi się wyjść cało. Na przykład, kiedy miałam dziesięć lat, wybiegłam na ulicę za piłką, wprost pod samochód. I pewnie zostałaby ze mnie morka plama, gdyby nie fakt, że jakimś cudem jakby...odepchnęłam się na bok i wylądowałam na trawniku po drugiej stronie ulicy. Przynajmniej tak uważają wszyscy, chociaż ja lubię myślę, że to nie do końca moja zasługa. Że to nie ja, ale jakieś "coś" mi pomogło, chociaż to brzmi strasznie głupio i nie mówię o tym nikomu, bo nikt nigdy nie traktuje tego poważnie. W każdym razie, takich sytuacji było w moim życiu o wiele więcej, pewnie nawet nie wszystkie pamiętam.
~*~
-Całe szczęście, że samochód już naprawiony!-zawołałam, siadając za kierownicą. Po trzech dniach nasze auto wróciło w końcu wczoraj ode mechanika i mogłam w końcu pojechać normalnie do cukierni, a nie tylko autobusy, tramwaje i taksówki.
-Też się cieszę. Tylko uważaj na siebie, kochanie-powiedział Jack, po czym otworzył drzwi od strony kierowcy i pochylił się, żeby dać mi ostatniego całusa na pożegnanie.
-Zawsze na siebie uważam-odparłam z uśmiechem. Chwilę później wyjechałam z garażu. Za nim opuściłam nasz podjazd, pomachałam jeszcze Jack'owi. Odmachał mi, po czym w końcu odwróciłam się i ruszyłam dalej. Przejechałam jakieś kilkaset metrów, nawet nie zdążyłam się dobrze rozpędzić, świadoma, bo nie wyjechałam jeszcze z naszego osiedla, kiedy nagle na drogę wypadł mi jakiś pies. Oczywiście dałam po hamulcach, ale nie odczułam niemal żadnej reakcji ze strony samochodu. Zaczęłam więc wywijać jakieś dziwne ługi-bugi kierownicą, co skończyło się tym, że wjechałam w jakiś murek, rozbijając samochód. Moja głowa odbiła się od foletu i przez chwilę zupełnie nie ogarniałam, co się właśnie stało.
~*~
Huk, a potem ludzkie krzyki. Zdziwiło mnie to nieco, więc wyszedłem z domu, żeby zobaczyć, co się dzieje. Zobaczyłem kawałek dalej samochód Alice, rozwalony o jakiś murek. Nie zważając na to, że mam na sobie tylko białą koszulę z krawatem i spodnie od piżamy, niemal rzuciłem się biegiem w stronę całego zbiegowiska. Byłem strasznie przejęty i zastanawiałem się, co właściwie mogło się stać? Czy coś stało się Alice? Cokolwiek? Zanim jednak się do niej dostałem, musiałem przedrzeć się przez tłum gapiów. W końcu jednak jakoś mi się to udało. Moja narzeczona nadal siedziała na miejscu kierowcy i rozglądała się dookoła z niepokojem i jakby...zdziwieniem?
-Alice, co ci jest? Co się stało? Coś cię boli?-spytałem, dopadając do niej.
-Niech ktoś wezwie pogotowie!-zawołałem, odwracając się w stronę grupki ludzi.
-Niech pani się tym zajmie-dodałem już nieco spokojniejszym tonem, wskazując stojącą najbliżej nas kobietę. Wiedziałem, że najlepiej poprosić o to konkretną osobę, bo inaczej albo nie zadzwoni nikt (każdy uzna, że zrobi to ktoś inny) albo kilka osób naraz zgłosi to samo zdarzenie, w co jednak wątpiłem. Kobieta w odpowiedzi kiwnęła powoli głową i wyjęła telefon, a ja odwróciłem się z powrotem w stronę Alice. Co prawda nie wyglądała na poważnie ranną, ale i tak coś mogło się jej stać.
-Po co karetka? Nic mi nie jest-dziewczyna w końcu zdołała coś powiedzieć.
-Tego nie wiemy, dlatego muszą cię zbadać w szpitalu-odparłem.
-Ale po co od razu karetka? Przecież możemy tam pojechać...
-Czym? Tym samochodem, w którym omal nie zginęłaś?! Co się właściwie stało?-odparłem.
-Sama nie wiem. Chyba jakiś pies...albo kot...albo inne zwierzę-powiedziała Alice.
-Karetka ma być za kilkanaście minut-powiedziała kobieta, którą wcześniej poprosiłem o wykonanie telefonu.
-A tobie kochanie? Nic ci nie jest?-spytała, podchodząc do naszej dwójki. Wkurzyłem się. Miała tylko zadzwonić na karetkę, a nie mieszać się w nasze sprawy i pomagać nam, kiedy tego nie potrzebujemy! Zaraz jednak uspokoiłem się, powtarzając sobie, że nie mogę pozwolić, aby złość przejęła nade mną kontrolę. Teraz liczyła się tylko Alice. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz